[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.-I to natychmiast! Zanim stanie ci się krzywda.Chciał krzyknąć: Nie!, Przestańcie!, Kim jesteście? - lecz niezdecy­dowany zawahał się i tamten przerwał połączenie.Ray usiadł na podło­dze plecami do lodówki i dokonał szybkiego przeglądu dostępnych, acz­kolwiek bardzo nielicznych opcji.Mógłby zadzwonić na policję - ukryć pieniądze, wepchnąć torby pod łóżko, przesunąć materac, schować kartkę i zostawić na wierzchu cegłę, stwarzając pozory, że to napad młodocianych wandali, którzy chcą - ot, tak sobie - zdewastować dom.Policjant obszedłby dom z latarką, posiedziałby z nim przez parę godzin, ale kiedyś by wyszedł.Priestowie nie zamierzali odejść.Przylgnęli do niego jak klej.Niewy­kluczone, że na chwilę przy warowali, ale odejść, na pewno nie odeszli.I byli o wiele sprawniejsi niż nocny stróż prawa z Clanton.O wiele le­piej umotywowani.Mógłby też zadzwonić do Harry’ego Reksa - obudzić go.powie­dzieć, że to pilne, ściągnąć go tu i wyrzucić z siebie całą prawdę.Bardzo chciał z kimś porozmawiać.Ileż to razy pragnął mu wszystko wyznać.Mogliby podzielić się pieniędzmi, włączyć je do masy spadkowej albo wyjechać do Tuniki i przez rok grać w kasynie.Tylko po co narażać i jego? Za trzy miliony tamci wymordowaliby pół Clanton.Miał rewolwer.Przecież mógł się bronić.Mógł ich odeprzeć.We­szliby, a on zapaliłby światło.Wystrzały zaalarmowałyby sąsiadów, zbie­głoby się całe miasto.Ale wystarczyłaby jedna kula, jedna ostra, dobrze wymierzona kulka, której na pewno nawet by nie zobaczył, i której uderzenie odczuwałby jedy­nie przez ułamek sekundy.Poza tym tamci mieli nad nim przewagę liczebną i na pewno umieli strzelać o wiele lepiej niż profesor Ray Atlee.Ray już dawno doszedł do wniosku, że nie chce umierać.Za dobrze mu się żyło.W chwili, gdy częstość akcji serca osiągnęła już maksimum i puls zaczął powoli spadać, ponownie rozległ się huk i przez okno nad ku­chennym zlewem wpadła druga cegła.Ray podskoczył, krzyknął, upu­ścił rewolwer, kopnął go i popędził do holu.Na czworakach zaciągnął worki do gabinetu Sędziego.Jednym szarpnięciem odsunął sofę od pół­ki i zaczął wrzucać pliki banknotów do szafek, w których to cholerstwo znalazł.Był zlany potem, klął, spodziewając się kolejnej cegły, a może pierwszego wystrzału.Gdy wepchnął wszystko na miejsce, podniósł re­wolwer i otworzył frontowe drzwi.Popędził do samochodu, odpalił sil­nik i uciekł, ryjąc kołami bruzdy w trawniku.Był cały i zdrowy, a w tej chwili nic więcej się nie liczyło.Na północ od Clanton, na dawnym brzegu jeziora Chatoula, teren się obniżał i na odcinku ponad dwóch kilometrów droga była prosta i rów­na.Na obszarze tym, zwanym po prostu Równiną, od wielu lat urządza­no nielegalne nocne wyścigi samochodowe.Było to również królestwo pijaków, zbirów i wszelkiej maści rozrabiaków.Nie licząc nocnej przy­gody z Priestami, Ray otarł się o śmierć tylko raz, jeszcze w ogólniaku, gdy siedząc na tylnym siedzeniu zapchanego kumplami pontiaca firebirda, z pijanym Bobbym Lee Western za kierownicą, ścigali się z camaro.którego prowadził jeszcze bardziej pijany Doug Terring.Pędzili przez Równinę z prędkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę i wtedy udało mu się wyjść z tego cało, ale rok później Bobby Lee zginął, gdy jego wóz wypadł z drogi i uderzył w drzewo.Wjechawszy na Równinę, wcisnął pedał gazu i audi dostało skrzy­deł.Było wpół do trzeciej nad ranem i wszyscy na pewno spali.Elmer Conway spałby również, gdyby opity krwią komar nie ugryzł go w czoło.Elmer obudził się, zobaczył światła szybko nadjeżdżającego samochodu i włączył radar.Potrzebował aż sześciu kilometrów, żeby dopędzić tę śmieszną zagraniczną zabawkę, dlatego zdążył się porząd­nie wkurzyć, zanim ją w końcu zatrzymał.Ray popełnił błąd, otwierając drzwiczki i wysiadając, czym wkurzył go jeszcze bardziej, gdyż nie o to mu chodziło.- Stój, dupku! - wrzasnął zza służbowego rewolweru, z którego - Ray szybko zdał sobie z tego sprawę - celował mu prosto w głowę.- Spokojnie, spokojnie - powiedział, wyrzucając ręce do góry w ge­ście bezwarunkowej kapitulacji.- Odejdź od samochodu - warknął Elmer i wymierzył dokładnie w środek jego czoła.- Spokojnie, już odchodzę, nie ma sprawy.- Ray odsunął się na bok.- Jak się nazywasz?- Ray Atlee, jestem synem Sędziego.Czy mógłby pan to schować? Elmer opuścił broń kilka centymetrów niżej, tak że gdyby wypaliła, pocisk przeszyłby Rayowi brzuch, a nie głowę.- Ma pan tablice z Wirginii - zauważył.- Bo tam mieszkam.- I tam pan jedzie?- Tak.- Czemu tak szybko?- Nie wiem.Po prostu.- Jechał pan sto sześćdziesiąt.- Bardzo przepraszam.- Przepraszam? To jest wykroczenie, nieostrożna jazda.- Elmer pod­szedł krok bliżej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •