[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zaciągnął się raz jeszcze i oddał skręta Santosowi.W miarę jak palili, zdawało się Gilowi, że pokój otwie­ra się, rozciąga coraz dalej.Nie zorientował się nawet, kiedy mała, ceglana komórka upodobniła się do obszernej katedry, pustej i pełnej ech.Widział Santosa, lecz zdawał się on być bardzo daleko, dziwnie mały, zupełnie jak na wpół rozwinięty embrion w kraciastej koszuli i z kogutem na głowie.Santos odezwał się powoli i głośno:- Musisz powtórzyć mi, co ona ci powiedziała.do­kładnie to, co powiedziała.Gil spróbował pomyśleć o Paulette.Przez chwilę nie był w stanie złożyć w myślach żadnego jej obrazu, zmusił się jednak, by przypomnieć sobie dokładnie pierwszy moment, kiedy ujrzał ją stojącą pod słońce, które zalewało promie­niami ulicę przed drzwiami Mini-Marketu.Niewyraźnym głosem odezwał się do Santosa:- Powiedziała.Gil Miller.Wymówiła moje imię.- Co powiedziała potem?- Powiedziała.przepraszam, że cię zaskakuję.powie­działa: wypiłam filiżankę kawy i kupiłam książkę.Podała mi tytuł książki.Sądziła chyba, że powinienem wiedzieć, co on znaczy, tak jakby była to sekretna wiadomość lub coś takiego.- Jaki był tytuł tej książki? - spytał Santos.Jego głos brzmiał metalicznie, jakby dochodził z wielkiej odległości.- To było w obcym języku.Nie zrozumiałem tego.Nie pamiętam teraz.Dzień.czegoś.- Przypomnij sobie.To może być istotne - nalegał Santos.Gil zamknął oczy, próbując odtworzyć tytuł książki.Dzień czegoś.Dzień czegoś.Dzień po dniu.Dzień po nocy.Dzień tryfidów.Usłyszał głos, odmienny od głosu Santosa i otworzył oczy.Zdumiało go, że podłoga pokoju stała się jaskrawo-niebieska, z zawirowaniami białych smug, które wyglądały jak chmury tworzące się wysoko na niebie.W jednej chwili siedział nieruchomo, w następnej poruszał się ponad pod­łogą z szybkością sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu mil na godzinę, chmury zaś przemykały pod nim.Głos powtarzał: Nie pamiętasz niczego.Nie pamiętasz niczego.Tempo jego podróży wzmogło się, chociaż przez cały czas siedział ze skrzyżowanymi nogami.Szybkość doszła do maksimum.Nagle przeciwległa ścia­na pokoju Santosa nadpłynęła ku niemu, z szybkością rakiety, uderzając go prosto w twarz.Świadom był spada­nia, chylenia się na bok.Gdy rozejrzał się wkoło, spostrzegł, że leży na kafelkach i wszystko dokoła spryskane jest jego krwią.Santos klęczał obok, spoglądając na niego z lękiem.- Hej, nie umarłeś? - Wyglądało, że haj już mu przeszedł.Gil dotknął swego nosa i czoła.Palce zabarwiły się krwią, w głowie mu łomotało.- Co się stało? - wychrypiał.- Co się stało? Sam chciałbym wiedzieć.Siedzieliśmy, rozmawiając, i nagle, w jednej sekundzie rzuciłeś się jak jakiś pieprzony wahadłowiec na orbitę i rąbnąłeś twarzą w ścianę.- Słyszałeś cokolwiek? - spytał Gil, chwytając skraj łóżka i siadając.- Czy coś słyszałem? Co na przykład?- Coś jak głos, obcy głos.Nie twój ani mój.- Tego akurat nie słyszałem.Ale to, co udało mi się wychwycić, wystarczy.- Chcesz powiedzieć, że coś mówiłem?- Jasne, podałeś tytuł książki.- No cóż.Dzień czegoś, tyle pamiętam.- Nie, nie, podałeś tytuł.I uwierz mi, że nie potrzebuję słyszeć już niczego więcej.To „De Sortilegio”.- Tak, to było to! „De Sortilegio”.To była ta książka, którą kupiła.Santos pokiwał głową.- Nie da rady kupić „De Sortilegio” w żadnym anty­kwariacie w Solana Beach.Miałeś rację, to była wiadomość.Szkoda tylko, że okazałeś się zbyt tępy, by ją zrozumieć.- No, a co to takiego to „De Sortilegio”? Brzmi jak tytuł włoskiej książki kucharskiej.- „De Sortilegio” została napisana przez gościa zwanego Paul Grilland w tysiąc pięćset którymś.To istotna książka dla kogoś, kto siedzi w mistycyzmie, magii i tym podobnych rzeczach.Nie znajdziesz jej w żadnym antykwariacie.To niemożliwe, Jose.Jest rzadka, a w dodatku jest po łacinie.Nigdy jej nie przetłumaczono, gdyż uważa się ją za nieczystą.- Co chcesz przez to powiedzieć? Że Paulette prawiła mi po łacinie sprośności?- Idiota.„De Sortilegio” uznano za książkę nieczystą dlatego, że wyjaśnia, w jaki sposób diabeł, który stał się niematerialny, może mieć kontakty seksualne ze śmiertel­nymi kobietami.Inaczej mówiąc, wyjaśnia, jak wykorzystuje on żywą ektoplazmę, by stworzyć sobie zdolnego do użytku kutasa.Sponiewierany i obolały Gil wciąż był na małym haju.Zachowywał powagę najdłużej, jak mógł, w końcu jednak wybuchnął śmiechem i przetoczył się po łóżku, chichocząc tak, że ledwo mógł złapać oddech.- O Boże, Santos, ale mnie zrobiłeś! Och, Boże, nie mogę! Zdatny do użytku kutas! O Boże, to najśmieszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem!Santos jednak nawet się nie uśmiechnął, podczas gdy Gil tarzał się po łóżku, uderzając o nie pięściami.Czekał, wpatrując się w wiszący na ścianie krucyfiks.Zamknął na chwilę oczy, modląc się, a potem żegnając dwukrotnie.Gil przestał nagle się śmiać, wpatrzony w niego, z czołem poznaczonym jaskrawokarmazynowymi szramami i górną wargą ze strupami zaschniętej krwi z nosa.- Co robisz? - spytał głuchym głosem.- Modlę się o ochronę.Gil odwrócił się i spojrzał na krucyfiks, potem znów na Santosa.- Ochronę przed czym? - spytał.- No dalej, powiedz mi: przed czym?!4Gdy porucznik Ortega zadzwonił do drzwi, Hen­ry spał na tapczanie.W pierwszej chwili wziął nieustanne brzęczenie dzwonka za odgłos wielkiego komara, machnął nawet parokrotnie ręką, by go odgonić.Potem otworzył oczy i ujrzał zalewający pokój blask słońca oraz opróżnioną do połowy butelkę wódki na stole, tuż obok książki Andrei o węgorzach.W ten sposób został przywołany z powrotem do rzeczywistości, niczym człowiek przybywający do hallu taniego hotelu ze źle konserwowaną windą.Otworzył drzwi.Na betonowym przedprożu stał porucz­nik Ortega, z założonymi do tyłu rękami, schludny i elegan­cki, w cynamonowym krawacie.Przyglądał się uważnie termometrowi Henry'ego.- Już osiemdziesiąt dwa - uśmiechnął się.- Wygląda na to, że mamy upalne popołudnie.Henry przetarł twarz dłonią, próbując odtworzyć jej rysy.Im był starszy i im więcej pił, tym dalej jego twarz zdawała się rozciągać w przestrzeni i tym mniej zdyscyp­linowane były jej części składowe.Czoło zdawało się teraz być jak zaorane pole, które można by przemierzać godzina­mi.Policzki zwisały niczym kurtyny teatralne.Worki pod oczami zamieniły się w hamaki, w których kołysały się tłuste i leniwe wieloryby.- Może pan, hmm - zachrypiał, wskazując gdzieś za siebie - wejdzie lepiej do środka.Porucznik Ortega wyminął go i wszedł do salonu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •