[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Albo im się touda, albo też na dobre zapanuje tu prawo dżungli.Wielki, ozdobny żyrandol rzucał krąg światła na zielonesukno stołu bilardowego.Mack i Hellman z cygarami ikuflami pienistego piwa na przemian pochylali się i uderzalikijami bile.Hellman gościł u swego zięcia od tygodnia - mógł sobiena to pozwolić, gdyż jego posiadłością zawiadywał już terazkto inny.Swampy wyłysiał niemal zupełnie, zaś jego oczywyblakły i zmatowiały.Z trudem też wspinał się po schodach.Przypominało to Mackowi, że i dla niego czas nie stoi wmiejscu. Po raz ostatni uderzył bilę, wygrywając pojedynek, poczym wyciągnął dłoń do przeciwnika.- Starczy na dzisiaj, Swampy.- Jasne.Gramy już czwarty wieczór i powoli zaczynaogarniać mnie znudzenie.Mack popatrzył na niego uważnie.- Zaczynasz się zachowywać jak twoja córka.- Czy wiesz, że wróciła do Nowego Jorku?- Nie.- Tak właśnie myślałem, że nie będzie się spieszyła, bycię o tym powiadomić.Przestaje teraz z bohemą z Carmel.Malarze, pisarze, socjaliści, zwolennicy wolnej miłości i takdalej.Ogólnie mówiąc, zgnilizna.- Nie wszyscy - zaprzeczył Mack.- A jak jej.- przezchwilę szukał w myślach odpowiedniego, możliwiegrzecznego słowa -.zdrowie?- Masz na myśli to, czy nie zapiła się na śmierć? -Hellman zaciągnął się cygarem, strząsając popiół na dywan.Popatrzył na zięcia ponurym wzrokiem.- Byłeś jedynymmężczyzną, który mógłby poradzić sobie z Carlą.- Nie sądzę.To raczej ty, jej ojciec.Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.Obaj czuli sięzmęczeni i samotni.Mack tęsknił za Johnsonem, którymiesiąc temu wyjechał do Ameryki Południowej.Otworzyły się drzwi i na dywanie pojawiła się smugawpadającego z holu światła.Pośrodku niej boso, w długiejnocnej koszuli stał Mały Jim.Jego jasne włosy lśniły jak złotyhełm.- Wejdz, synu.- Przyszedłem powiedzieć ci dobranoc, tato.Mack ujął chłopca pod brodę.Jego opalona, twarda dłońkontrastowała z różową, delikatną cerą dziecka.- Jesteś taki blady.Nadal za dużo siedzisz w domu. Mały Jim miał tej jesieni kończyć pięć lat.Był szczupły,wątły i delikatny.- Lubię być w domu, tato.Lubię siedzieć sobie z książkąalbo coś liczyć.- Zwietnie to robisz - wtrącił się Hellman, głaszczącdziecko po głowie.- Jim urządził mi dziś po południu pokaz.Za pomocą tych chińskich liczydeł mój wnuk liczy szybciejniż niejeden kasjer.Pionowa zmarszczka przecięła czoło Macka.- Chcę, żebyś przynajmniej dwie, trzy godziny dzienniespędzał na świeżym powietrzu, Jim.Wiesz co? Jutrowybieramy się do Stanford.Tamtejsza drużyna futbolowazaczyna wiosenne treningi.Futbol to bardzo interesująca gra.Spodoba ci się.- Na pewno nie - odparł ponuro Jim.- Daj spokój - powiedział Mack, starając się nie okazaćirytacji.- Z pewnością będziesz świetnie grał w futbol, kiedypodrośniesz.- Nie.- Przestań pyskować - rozkazał Mack.W oczachHellmana zobaczył wyrzut.- Idz do łóżka.Mały Jim pomaszerował z powrotem jak żołnierz, któremuwydano rozkaz.Drzwi za nim zamknęły się i w pokoju znówzapanowały ciemności.Mack westchnął i opadł na stojący w pobliżu fotel.- Boże, cóż to za trudne dziecko.Nie podoba mu się nic,co mówię.- Wyrośnie na przystojnego młodzieńca.Jest podobny doCarli.I zachowuje się tak jak ona.- To właśnie mnie martwi.- Zagrajmy więc w karty.Może przestaniesz o tymmyśleć. - Chłopiec nie może dziś z panem pojechać - powiedziałanastępnego ranka Angelina.- Ma silny ból żołądka.- Czy nie udaje?- Ależ senor Chance, cóż za okropne podejrzenie.Oczywiście, że nie.- W porządku - ustąpił z westchnieniem Mack. Gdzie popełniłem błąd?" - zastanawiał się podążając nagórę, by rozpocząć dzień wypełniony interesami.Pewnego pięknego kwietniowego ranka Walter Fairbankszaparkował swego lśniącego pope - toledo przed posiadłościąMacka.Cieszyło go prowadzenie tej solidnej maszyny, którąkupił po ben hurze, luxorze i lelandzie, dzięki czemu mógł jąteraz z tamtymi samochodami porównywać.Gładką czerńpope - toledo uważał za symbol bogactwa w starym, dobrymstylu.Inicjały JMC umieszczone na filarach przy wejściu zrobiłyna nim złe wrażenie, starał się jednak powściągnąć emocje,kiedy naciskał dzwonek.Nie czuł się dobrze wchodząc dotego domu.Cel dzisiejszej wizyty kazał mu jednakowożodłożyć na bok osobiste uczucia.Służący zaprowadził go na trzecie piętro.Mack jak zwyklepogrążony był w czytaniu jakichś dokumentów.- Czemu zawdzięczam zaszczyt goszczenia cię tutaj,Walterze? Fairbanks położył sobie na kolanach lśniącą laskę,lekko ściskając ją w dłoniach.- Jak pewnie wiesz, jestem w komitecie organizującymwizytę prezydenta Roosevelta, który ma zawitać do nas wprzyszłym miesiącu.Gene Schmitz sponsoruje planowany nadwunastego maja bankiet.Ma to być uroczystość na cześć SanFrancisco i Złotego Stanu. Palace Hotel" obiecał nam złotązastawę i sztućce oraz haftowane złotą nicią obrusy na stoły.- Za cenę dwudziestu dolarów w złocie za każde nakrycie.Gdzieś tu poniewiera się zaproszenie. Lekceważenie okazywane przez Macka rozwścieczyłoFairbanksa.Poczuł ból świdrujący głowę.Bardzo długoprzekonywał współpracowników, by wysłali do Chance'akogoś innego, ale im bardziej się wzbraniał przed tą wizytą,tym bardziej nalegali.Ruef chciał mieć Macka na tymbankiecie i polecił Fairbanksowi, by dobrze wywiązał się zeswego zadania.- Nie potwierdziłeś jego przyjęcia?- Nie mam takiego zamiaru.- Mack, jesteś ważną osobistością.Proszę, rozważ to.Burmistrz niepokoi się, że San Francisco może okazać za małepoparcie prezydentowi.- Gorąco podziwiam Teddy'ego Roosevelta.Obawiam sięjednak, że mój podziw nie jest na tyle duży, by pokonaćniechęć do twych nowych przyjaciół.- O czym ty mówisz?- Mówię o powrocie George'a Perkinsa do Waszyngtonu.Popierała go SP oraz ci czterej ludzie w senacie stanowym,którzy głosują tak, jak każe im Ruef.Jesteś w tej chwilisojusznikiem Ruefa, Walterze.- Ale co to ma wspólnego z bankietem organizowanym zokazji przybycia tu prezydenta Stanów Zjednoczonych?- Wszystko.Ręka rękę myje.Znasz takie starepowiedzenie: jeśli nie chcesz się powalać, trzymaj się z dalekaod beczek ze smołą.Dwunastego maja moja noga nie postaniew  Palace Hotel".Za oknem przeleciała mewa.Alex Muller zastygł wbezruchu w swoim fotelu.- Głupio czynisz, odrzucając zaproszenie AbrahamaRuefa - powiedział Fairbanks, a na jego policzki wystąpiłyczerwone plamy.- Już teraz jego partia dysponuje ogromnąsiłą. - Mam tego całkowitą świadomość.%7ływię jednaknadzieję, że legnie ona w gruzach, zanim zdąży zniszczyć tomiasto.- Mój Boże, jakiś ty bezczelny - wykrzyknął Fairbanks,zrywając się z miejsca.- Zawsze tak jest, że wiąże się z tobą wszystko, conajgorsze, Walterze - odparł Mack z lodowatym uśmiechem.- Czyżbyś żywił do mnie jakąś urazę?- Zgadłeś [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •