[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Patrzcie tylko, patrzcie!  wołał wskazując z przerażeniemna fontannę wody wytryskującą prostopadle w górę w oddali ponawietrznej. Tę wodę wyrzucają potwory morskie, które są nawpół rybą, a na wpół kobietą.Zmień kurs, kapitanie.Bo inaczejwyspa się uniesie pod nami, a nasz kil ugrzęznie w błocie tak gę-stym jak klej, a potem wciągnie nas pod wodę i pochłonie!Kapitan Wright zakłopotał się poważnie.Tylko Dampier, zaw-sze rzeczowy, nie stracił humoru. Dostać się na tamtym świecie wprost w objęcia pięknychsyren, to by nie było tak zle, Edmundzie  rzekł. Nie pora na żarty, ty przeklęty synu kudłatej owcy!  wy-buchnął Edmund Cooke, wygrażając pięścią. Zmieńcie kursalbo podburzę załogę, by wrzuciła do morza i ciebie, i kapitanaWrighta.Patryk Hagan, w którego powolnym umyśle kłębiły się wspom-nienia złośliwych elfów, wciągających ludzi w irlandzkie trzęsa-wiska, był mocno przejęty. Na świętego Patryka, zmieńmy kurs!  nalegał. Po cowystawiać się na hazard?Kapitan Wright nie mógł się jeszcze zdecydować.Vasco i inniIndianie na pokładzie rzucili się plackiem na deski, zakrywającgłowy ramionami.Trzeba było ustąpić wobec przewagi zabobo-nu.Kurs zmieniono kierując się ku wybrzeżom Panamy.I tu właśnie w sierpniu 1681 roku Dampier i Hagan odnalezliszczęśliwym trafem dawnych przyjaciół, których nie spodziewalisię już więcej zobaczyć przy życiu; przyjaciół, którzy musieliodłączyć się od wyprawy w czasie słynnego marszu bukanierówprzez Przesmyk Panamski.Tu, przy wybrzeżu Panamy, odbyłasię wielka i radosna uczta.59 Nie wszyscy z tych, co przedzierali się razem przez podmokłedżungle międzymorza, zasiedli w kajucie statku kapitana Wrighta.Zabrakło nie tylko George a Gayneya, który utonął, i DawidaGreena, który zaginał bez wieści.Na północnym wybrzeżu wy-prawa rozpadła się i każdy szukał szczęścia na własną rękę.Za-brakło więc również Johna Cooka i Ambrożego Cowleya, ale gdyDampier, bawiąc się medalionem zawieszonym pod koszulą, roz-glądał się dokoła, wzrok jego napotkał krępą postać kłótliwego Ed-munda Cooke w nieuniknionym trójgraniastym kapeluszu; wysokąsylwetkę jasnowłosego Neda Dawsa, który sposępniał bardzo odczasu tragicznej katastrofy z Gayneyem; grubokościstego, płas-kostopego Johna Hingsona. Aysek Ryszard Gopson, wychudłyi schorowany, przysiadł na koi, wspierając głowę na dłoni.Dalejsiedzieli Robert Spratlin i William Bowman, ci dwaj maruderzy,którzy pierwsi odłączyli się od wyprawy.Obok wiecznie zakłopo-tanego kapitana Wrighta usadowiła się dziwaczna figura  niski,szczupły mężczyzna, którego pierś, widoczną spod rozchełstanejkoszuli, twarz i ramiona pokrywały malowidła w kolorach czer-wonych, niebieskich, żółtych i zielonych.Tylko oczy i rysy twarzyzdradzały Europejczyka.Kapitan Wright odchrząknął i zaczął mówić.Dampier spojrzałjeszcze w głąb obszernej kabiny, gdzie na przeciwległej ścianiewisiało owalne, duże lustro w rzezbionej i pozłacanej ramie.Odbite w zwierciadlanej tafli, ujęte w te pyszne ramy dziwaczniewyglądały surowe oblicza bukanierów i ich malownicze łachma-ny.I inne sprzęty były tu dziwnie nie na miejscu  czy też możebukanierzy byli nie na miejscu? W kącie wisiały potrójne roko-kowe półeczki z filigranowymi balustradami, na podłodze walałysię poduszki w ręcznie haftowane wzory, z falbankami z atłasu.A najdziwniejsze z dziwnych sprzętów stało pośrodku kabiny,przyśrubowane do podłogi  biblioteczne krzesło z poręczamii podstawą na książkę z tyłu, u szczytu oparcia; siadało się natakim krześle odwrotnie niż na normalnym, twarzą do oparcia.Szeroko rozstawiwszy nogi, oparłszy łokcie na wygodnych porę-czach można było czytać rozłożoną na podstawce książkę i jedno-cześnie grzać plecy przed ogniem kominka.Musiał mieć zami-łowanie do domowych wygód ów hiszpański kupiec i armator,który zajmował tę kabinę, zanim Wright, zdobywszy statek, niewysadził go na bezludnej wyspie.60  Moi przyjaciele  zaczął kapitan Wright, odchrząknąwszynerwowo. Nie byłem z wami w pamiętnym marszu przezPrzesmyk Panamski.Z tego com słyszał, nie była to ekspedycja,jaką bym chciał przedsięwziąć.Ale rozumiem dobrze waszą ra-dość z odnalezienia zaginionych druhów, których straciliście jużnadzieję zobaczyć przy życiu.Fortuna im sprzyjała i w tym tak-że, że przybyli do portu ostatniego dnia przed naszym odpłynię-ciem.Osądziłem więc, że musimy przygotować gorącego ponczu,by godnie uczcić powrót Ryszarda Gopsona, Johna Hingsona,Roberta Spratlina, Williama Bowmana, no i naszego fałszywegoIndianina! Każda okazja dobra, żeby popić  mruknął Edmund Cooke,znacznie pokorniejszy od czasu zniknięcia swego kamrata, DawidaGreena.Spoglądał teraz na zawsze uśmiechniętego Vasco z res-pektem i zabobonną trwogą. Pierwszy toast  ciągnął kapitan Wright  wypijemy zapańskie zdrowie, doktorze Wafer, który tak zachwyciłeś swychindiańskich gospodarzy, iż gotowi byli czcić ciebie jak bożka.Kto pije pierwszy? Ja  wystąpił Patryk Hagan. A ponieważ złożyłem ślubo-wanie, że nie będę pił więcej, jak trzy łyki mocnego trunku dzien-nie, więc pociągnę tylko trzy razy, ale solidnie.W twoje ręce,najzacniejszy z lekarzy! Oby święty Patryk i wszyscy irlandzcyświęci  a jest ich ilość niebagatelna  opiekowali się tobą!Z tymi słowy Patryk podniósł do ust wazę zawierającą sześćkwart gorącego ponczu.Zledziły go coraz bardziej wytrzeszczoneoczy i otwierające się w podziwie usta bukanierów, zbyt zdumio-nych by protestować.Patryk z wolna przechylał głowę i wazęcoraz bardziej w tył, wlewając w siebie trunek bez łykania, jed-nym jedynym pociągnięciem, aż do zupełnego opróżnienia wazy.Odjąwszy wreszcie naczynie od ust, postawił je na stole i oparłsię o niego ciężko.Potem zakręcił się nieprzytomnie w kółko,jednym machnięciem ramienia obalając na ziemię Gopsona, po-stąpił o krok i runął na ziemię jak długi, aż zadudniło.Rozłożyłręce i nogi, otworzył usta, powieki opadły mu na oczy.W chwilępózniej chrapał donośnie.Wright spojrzał żałośnie na pustą wazę. Z Irlandczykami zawsze tak  rzekł. Nigdy nie wiedzą,61 kiedy mają dosyć, w bójce czy pijatyce.Teraz będziemy siedziećo suchym gardle, dopóki nie przyrządzą nowego ponczu.Poszedł więc do kubryku, a Wafer przy pomocy Vasco zabrałsię do ponownej, którejś tam z rzędu próby zmycia z twarzy i cia-ła kolorowych dowodów indiańskiej czci.Wydawało się jednak,że te malowidła zejdą z niego chyba razem ze skórą.Opowiadałpodczas tej czynności Dampierowi o swoich przygodach, którychzaznał od czasu, gdy go pozostawiono w panamskiej dżungli [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •