[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.O,był tego pewien.Los odebrał mu kogoś, kogo kochał, bez kogo nie mógł istnieć.Załomotał puls w skroniach, pod czaszką w szalonym wirze załopotały myśli. Jak to było?.Kiedy?.Gdzie?.Bo przecie było.Na pewno było.Zacisnął zęby ipalce, aż paznokcie do bólu wpiły się w dłonie. Przypomnieć.przypomnieć.Muszę przypomnieć.Umęczone nerwy zdawały siędrgać w naprężeniu.Myśli rozbijały się w nieuchwytne strzępki, w bezkształtną, białą pianę,jak woda na młyńskim kole, i nieuchwytnym, mglistym obrazem zaczęły występować rysy.Aagodny owal twarzy.Półuśmiech zdobi usta, jasne włosy i wreszcie  oczy.Ciemne, głębo-kie, nieodgadnione.Z suchej, ściśniętej krtani Antoniego Kosiby wyrwało się słowo nieznane i najbardziejznajome, imię nie słyszane nigdy, a najbliższe: Beata.Powtórzył je w zdumieniu, w przerażeniu i w nadziei jeszcze raz.Czuł, że się w nim cośdzieje, że odkrywa coś niezmiernie doniosłego, że jeszcze sekunda, a otworzy się przed nimjakaś wielka tajemnica.Zwarł się w sobie, skurczył.Nagle za oknami ostry, przerazliwy krzyk ptasi rozległ się w ciszy.Jeden, drugi, trzeci.Antoni Kosiha zerwał się z miejsca i w pierwszej chwili ,nie wiedział, co się stało.Dopieropo pewnym czasie zrozumiał. To Zonia zarzyna kurę.Białą kurę.To północ.Prędko zbliżył się do Marysi.Jak mógł tak długo zostawić ją.Dotknął jej ręki, policzka,czoła.Zbadał puls, przysłuchał się oddechowi.Nie ulegało wątpliwości: gorączka spadła, spadła gwałtownie.Policzki i dłonie były zale-dwie ciepłe. Ona.stygnie, to już koniec  pomyślał.Nie tracąc czasu, rozpalił w piecu ogień, do małego garnczka wsypał garść ziół.Po kilkuminutach napój na wzmocnienie serca był gotowy.Wlał do ust chorej trzy łyżeczki, po upły-wie godziny puls wydał mu się jakby nieco silniejszy.Powtórzył dawkę.Minął jeszcze kwadrans i Marysia otworzyła oczy.Zamknęła powieki i Znowu podniosła.Jej wargi poruszyły się bezgłośnie i jakby uśmiechnęła się.Oczy patrzyły przytomnie.Znachor pochylił się nad nią i szepnął: Gołąbeczko ty moja, szczęście ty moje.Czy poznajesz ty mnie?.Poznajesz?.Wargi Marysi poruszyły się, a chociaż słów niepodobna było dosłyszeć, wiedział, poznał zruchu warg, że wymówiła te same słowa, którymi go nazywała zawsze: Stryjciu Antoni.Zaraz potem odetchnęła głębiej, powieki zamknęły się i równy, rytmiczny oddech zacząłporuszać jej piersi.Zasnęła.Znachor upadł twarzą na ziemię i w wielkim szlochu szczęściapowtarzał: Dzięki Ci, Boże.Dzięki Ci, Boże.Zwitało już.Mieszkańcy młyna powstawali.Witalis poszedł otworzyć zastawy, młodyWasil do stajni, Agata i Olga krzątały się przy kuchni, a Zonia siedziała na progu i skubałabiałą kurę.110 Rozdział XIVPo dwutygodniowej nieobecności w Radoliszkach, powrócił doktor Pawlicki i zaraz na-stępnego dnia został wezwany do Rajewszczyzny państwa Skirwoynów, gdzie parobkowisieczkarnia poszarpała rękę.Wtedy to spostrzeżono brak neseseru chirurgicznego.Doktor zapewniał, że przywiózłwówczas w nocy walizkę, służąca zapewniała, a stara Marcysia przysięgała, że nie przywiózł.Przetrząśnięto dom od piwnic do strychu  bez rezultatu i doktor pojechał do wypadku zabie-rając narzędzia podręczne z gabinetu.Wracając wszakże z Rajewszczyzny, zboczył do Lu-dwikowa, by wypytać tamtejszego szofera.Szofer pamiętał dokładnie, że pan doktor wyniósł z chałupy walizkę i położył ją w samo-chodzie, pamiętał, że w drodze powrotnej z wozu nie wyjmowano, ani w miasteczku, ani wLudwikowie, ani na stacji.Przypomniał też sobie, że gdy panicza wynoszono z chałupy, kołoauta kręcił się znachor. Jeśli kto wziął, to on  zakonkludował. Oczywiście. Lekarz uderzył się dłonią w czoło. Ze też od razu o tym nie pomyśla-łem! Naturalnie.To rzecz zupełnie jasna, przecie mówił, że próbowałby operacji na owejdziewczynie, gdyby miał takie narzędzia [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •