[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- I pospiesz się.Musimy jechać.- O której wrócili?- Koło trzeciej.Wyszedł i odpalił silnik traktora.Wstawiłem naczynia do zlewu i zajrzałem do rodziców.Leżeli nieruchomo jak trupy; słychać było tylko ich głębokie oddechy.Miałem ochotę zrzu­cić buty, wślizgnąć się do ich łóżka i spać przez cały tydzień.Zamiast tego powlokłem się na dwór.Zza drzew na wschodzie właśnie wychodziło słońce.W oddali dostrzegłem sylwetki Meksykanów idących na pole.Ociężale nadciągali Spruillowie.Tally wśród nich nie było.Spytałem o nią Bo i powiedział, że siostra źle się czuje.Pewnie rozstrój żołądka.Usłyszał to dziadek i omal nie wyszedł z siebie.Jeszcze jeden pracownik w łóżku zamiast na polu.A mnie po głowie chodziło tylko jedno: dlaczego nie pomyś­lałem o rozstroju żołądka?Przejechaliśmy kilkaset metrów do miejsca, gdzie stała na wpół wypełniona przyczepa, wznosząc się na płaskich polach niczym pomnik i przypominając nam o kolejnym dniu niedoli.Wzięliśmy worki i zaczęliśmy zbierać.Odczekałem, aż Dzia­dzio odejdzie w głąb swego rzędu, po czym wybrałem rząd oddalony i od niego, i od Spruillów.Przez pół godziny pracowałem w pocie czoła.Bawełna była mokra i miękka, ponieważ słońce nie zdążyło jej jeszcze osuszyć.Nie kierował mną ani strach, ani pieniądze.Chciałem po prostu mieć coś miękkiego do spania.Kiedy odszedłem od drogi na tyle daleko, że nikt nie mógł mnie znaleźć, i kiedy w worku było dość bawełny, żeby zrobić z niego mały, wygod­ny materac, natychmiast zaległem.Tata przyszedł wczesnym przedpołudniem i, nie wiedzieć czemu, spośród tysięcy rzędów na osiemdziesięcioakrowym polu wybrał akurat ten, który sąsiadował z moim.- Luke! - wykrzyknął gniewnie, kiedy się na mnie natknął.Był zbyt zaskoczony, żeby mnie skrzyczeć i zanim zdążyłem na dobre oprzytomnieć, zacząłem skarżyć się na ból brzucha i głowy, a na dokładkę powiedziałem mu, że w nocy prawie nie spałem.- Dlaczego? - spytał.- Czekałem na was.- Było w tym trochę prawdy.- Po co?- Chciałem wiedzieć, co z Libby.- Urodziła.Jeszcze coś?- Nie, dziadek mi powiedział.- Powoli wstałem, udając śmiertelnie chorego.- Wracaj do domu - rzucił tata i bez słowa odszedłem.Wojska chińskie i północnokoreańskie urządziły zasadzkę na amerykański konwój pod Pyonggang, zabijając co naj­mniej osiemdziesięciu i biorąc do niewoli wielu naszych.Edward R.Murrow odczytał tę wiadomość jako pierwszą i babcia zaczęła się modlić.Jak zwykle siedziała naprzeciw­ko mnie.Mama, która pochylała się nad zlewem, zamarła i zamknęła oczy.Z ganku dobiegł kaszel dziadka.On też słuchał.Ponownie zerwano rozmowy pokojowe i Chińczycy wysłali do Korei więcej żołnierzy.Pan Murrow powiedział, że zawie­szenie broni, które było w zasięgu ręki, jest teraz chyba nie­możliwe.Tego wieczoru mówił bardzo smutnym głosem, a może po prostu byliśmy bardzo zmęczeni i tylko tak nam się zdawało.Po wiadomościach z Korei zrobił przerwę na reklamy, a potem zaczął opowiadać o trzęsieniu ziemi.Kiedy wszedł dziadek, mama i babcia snuły się po kuchni.Dziadzio potargał mi włosy, jakby nic się nie stało.- Co na kolację? - spytał.- Schabowe - odrzekła mama.Wtedy przyszedł tata i usiedliśmy do stołu.Dziadek po­dziękował Bogu za dary, które mieliśmy spożywać, i pomod­liliśmy się za Ricky’ego.Prawie nie rozmawialiśmy; wszyscy myśleli o Korei, lecz nikt nie chciał o tym mówić.Po chwili mama zaczęła opowiadać o swojej klasie w szkół­ce niedzielnej i właśnie wtedy dobiegło mnie cichutkie skrzyp­nięcie siatkowych drzwi na ganku.Nie usłyszał tego nikt oprócz mnie.Nie było wiatru, a przecież nie mogły otworzyć się same.Przestałem jeść.- Co się stało? - spytała babcia.- Chyba ktoś tam jest - odrzekłem.Wszyscy popatrzyli na drzwi.Nic.Cisza.Widelce powęd­rowały do ust.I nagle do kuchni wszedł Percy Latcher.Zamarliśmy.Percy zrobił dwa kroki i znieruchomiał, jakby zabłądził.Umorusany jak nieboskie stworzenie, był na bosaka i miał zaczerwienione oczy; pewnie długo płakał.On gapił się na nas, my na niego.Dziadek podniósł się z krzesła, żeby rozprawić się z intruzem.- To Percy Latcher - powiedziałem.Dziadzio usiadł z nożem w prawej ręce.Percy miał szkliste oczy, a kiedy oddychał, z jego piersi wydobył się cichy jęk tłumionego gniewu.Może był ranny, może któremuś z Latcherów działa się krzywda i chłopak przybiegł do nas po pomoc.- O co chodzi, chłopcze? - warknął dziadek.- Grzeczność wymaga, żeby najpierw zapukać.Percy przeszył go spojrzeniem nieruchomych oczu i powie­dział:- To Ricky.- Co Ricky? - spytał Dziadzio nieco łagodniejszym tonem głosu, jakby chciał się z tego wycofać.- Ricky to zrobił.- Ale co zrobił?- To jego dziecko.Ricky’ego.- Zamilcz! - warknął dziadek, chwytając się krawędzi stołu, jakby zamierzał rzucić się na biedaka i złoić mu skórę.- Ona nie chciała, ale on ją namówił - dodał Percy, nie wiedzieć czemu przenosząc wzrok na mnie.- A potem poszedł na wojnę.- Tak wam powiedziała? - spytał gniewnie Dziadzio.- Nie krzycz, Eli - wtrąciła babcia.- Przecież to jeszcze dziecko.- Głęboko odetchnęła i chyba jej pierwszej przyszło do głowy, że mogła sprowadzić na świat własnego wnuka.- Tak - odparł Percy.- I to prawda.- Luke, idź do swego pokoju i zamknij drzwi - rzucił tata, wyrywając mnie z osłupienia.- Nie - powiedziała mama, zanim zdążyłem wstać.- To dotyczy nas wszystkich.Luke może zostać.- Nie powinien tego słyszeć.- Już słyszał.- Tak, niech zostanie - wtrąciła babcia, biorąc stronę mamy, co ostatecznie przesądziło sprawę.Obie założyły, że chcę zostać, tymczasem miałem ochotę wybiec na dwór, odszukać Tally i pójść z nią na długi spacer - aby dalej od jej zwario­wanej rodziny, od Ricky’ego i Korei, aby dalej od Percy’ego Latchera.Mimo to ani drgnąłem.- Rodzice cię przysłali? - spytała mama.- Nie, proszę pani.Nie wiedzą, że tu jestem.Dziecko płakało cały dzień i Libby chyba zwariowała.Chciała skoczyć z mostu i się zabić, i wtedy powiedziała mi o Rickym.- Rodzicom też?- Tak, proszę pani.Wszyscy już wiedzą.- To znaczy, wszyscy w rodzinie.- Tak, proszę pani.Nikomu innemu nie powiedzieliśmy.- I nie mówcie - mruknął Dziadzio.Opadł na krzesło i przy­garbił się, zdając sobie sprawę z klęski.Skoro Libby Latcher twierdzi, że ojcem dziecka jest Ricky, wszyscy jej uwierzą.Ricky był na wojnie, nie mógł się bronić.A gdyby nawet był w domu i przysiągł, że to nie on zrobił jej dziecko, zyskałby mniej zwolenników niż ona, ponieważ miał opinię niepopraw­nego hultaja.- Jadłeś już kolację, synu? - spytała babcia.- Nie, proszę pani.- Jesteś głodny?- Tak, proszę pani.Na stole stała prawie nietknięta kolacja.My, Chandlerowie, straciliśmy apetyt; nic dziwnego, mieliśmy ku temu powody.Dziadek odsunął talerz.- Może zjeść moją - mruknął.Gwałtownie wstał i wyszedł na werandę.Tata bez słowa ruszył za nim.- Usiądź, synu - powiedziała babcia, wskazując krzesło dziadka.Dała mu kopiasty talerz i szklankę słodzonej herbaty.Percy usiadł i zaczął powoli jeść.Babcia dołączyła do dziadka i taty, tak że w kuchni został on, mama i ja [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •