[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zachwiałem się; nie zdołałem odzyskać równowagi.Sklepienie koś­cioła zawirowało mi nad głową.Mszał i podstawa runęły na schody.Mimowolny krzyk wyrwał mi się z krtani.Niemal równocześnie uderzyłem plecami i głową o posadzkę.Kiedy otworzyłem oczy, ujrzałem nad sobą krąg pochylonych, czer­wonych z wściekłości twarzy.Szorstkie ręce uniosły mnie z posadzki i po­wlekły w stronę drzwi.Zdjęty grozą tłum roz­stąpił się na boki.Z chóru jakiś męski głos wrzasnął: „Cygański czort!”, a kilka innych podjęło ten okrzyk.Gniewne dłonie zaciskały się na moim ciele tak mocno, że rozdzierający ból przenikał mnie na wskroś.Na dworze chcia­łem krzyczeć i błagać o litość, ale z gardła nie wydobył mi się żaden dźwięk.Spróbowałem ponownie.Bez skutku.Świeże powietrze uderzyło moje rozgrzane ciało.Chłopi zawlekli mnie prosto do kloacznego dołu pełnego nieczystości.Wykopano go dwa czy trzy lata temu; stojący przy nim niedu­ży wychodek z małymi okienkami w kształcie krzyża stanowił dumę proboszcza.Był to jedyny wychodek w całej okolicy.Chłopi załatwiali swoje potrzeby na polu, a z wygódki korzystali tylko wówczas, kiedy przyjeżdżali do kościoła.Po drugiej stronie prezbiterium wykopano nie­dawno nowy dół, gdyż stary zapełnił się po brzegi i wiatr często wwiewał do kościoła przy­kry fetor.Kiedy zdałem sobie sprawę, co mnie czeka, znów spróbowałem krzyknąć.Ale nie mogłem wydobyć głosu.Ilekroć zaczynałem się szamotać, ciężka chłopska ręka opadała mi na twarz, zatykając usta i nos.Smród stawał się coraz ostrzejszy, w miarę jak zbliżaliśmy się do dołu.Usiłowałem się wyrwać, ale chłopi trzymali mnie mocno, cały czas komentując zdarzenie w koś­ciele.Byli przekonani, że jestem czortem, a za­kłócenie uroczystej mszy sprowadzi nieszczęście na wioskę.Zatrzymaliśmy się przy dole.Brunatna, po­marszczona powierzchnia, podobna do ohydnego kożucha na misce gorącej kaszy manny, parowała i cuchnęła.Roiło się w niej od tysięcy drobnych białych robaków, długości mniej więcej paznok­cia.Nad dołem krążyły chmary much, bzyczących monotonnie, o pięknych błękitnych i fioletowych odwłokach połyskujących w słońcu; zderzały się ze sobą w locie, opadały w stronę odchodów, po czym znów wzbijały się w górę.Zebrało mi się na wymioty.Chłopi rozhuśtali mnie za ręce i nogi.Blade obłoki na niebie migały mi przed oczami.I nagle wylądowałem w brunatnej brei, która rozwarła się pode mną i wchłonęła mnie do środka.Gęsta, lepka maź wypełniła mi oczy, wżarła się w pory skóry, oblepiła włosy.Zanurzałem się coraz głębiej.Światło dnia zgasło nade mną i zacząłem się dusić.Miotałem się na oślep w zawiesistej brei, rozpaczliwie wymachując rę­kami i nogami.Dotknąłem dna i odbiłem się czym prędzej.Fala gąbczastego kału wyniosła mnie na powierzchnię.Otworzyłem usta i chwy­ciłem haust świeżego powietrza.Znów wessała mnie breja i znów odbiłem się od dna.Otwór kloaki mierzył trzy na trzy metry.Ponownie odepchnąłem się od dna, tym razem kierując się w stronę brzegu.W ostatniej chwili, zanim powstały wir wciągnął mnie w dół, uchwyciłem się jakichś długich, grubych pnączy, rosnących na skraju kloaki.Walcząc z wirem, który uparcie wsysał mnie w otchłań, wydostałem się na brzeg, ledwo co widząc przez sklejone kałem oczy.Kiedy tylko wyczołgałem się z brei, chwyciły mnie torsje.Skurcze trzęsły mną tak długo, że straciłem siły i osunąłem się, zupełnie wyczerpany w kępy kłujących ostów, łopuchów i parzących pokrzyw.Słysząc w oddali muzykę organów i śpiew wiernych, pomyślałem, że jeśli chłopi wyjdą po mszy z kościoła i zobaczą, że leżę żywy w zaroślach, pewnie znów zechcą wrzucić mnie do dołu i utopić.Musiałem uciekać; rzuciłem się biegiem w stronę lasu.Słońce suszyło brunatną skorupę, która pokrywała moje ciało, a chmary much i innych owadów oblegały mnie ze wszystkich stron.Gdy tylko znalazłem się w cieniu drzew, zacząłem się tarzać po chłodnym, wilgotnym mchu i wycierać mokrymi liśćmi; co chwila musiałem przerywać, żeby zwymiotować.Kawał­kami kory zdrapałem z siebie resztę mazi, we włosy wtarłem piach, po czym wytarzałem się w trawie i znów się wyrzygałem.Nagle zdałem sobie sprawę, że coś się stało z moim głosem.Usiłowałem krzyknąć, ale język tylko trzepotał mi bezradnie w otwartych ustach.Straciłem głos.Przerażony, zlany zimnym potem, nie chciałem uwierzyć, że coś takiego mogło mi się przytrafić; wmawiałem sobie, że głos mi wróci.Odczekałem kilka chwil i spróbowałem znów.Nic.Ciszę leśną zakłócało jedynie bzyczenie otaczających mnie much.Usiadłem.Krzyk, który wydałem padając pod ciężarem mszału, wciąż dźwięczał mi w uszach.Czy był to ostatni dźwięk, jaki kiedy­kolwiek wydam? Czy mój głos uciekł w dal wraz z nim niby wołanie kaczki rozchodzące się nad ogromnym stawem? Gdzie znajdował się teraz? Wyobrażałem sobie, jak fruwa samotnie pod łukowatymi żebrami wysokiego kościelnego skle­pienia.Widziałem, jak tłucze się o zimne ściany, święte obrazy, o grube szybki barwionego szkła w witrażach, przez które z trudem przebijają się promienie słońca.Patrzyłem, jak błąka się bez celu po pustych nawach, przemyka z ołtarza na ambonę, z ambony na chór, z chóru znów na ołtarz, goniony wieloakordowym rykiem orga­nów i wnoszącym się falami śpiewem tłumu.Wszystkie niemowy, jakie kiedykolwiek wi­działem, przemaszerowały mi przed oczami.Nie było ich dużo, a brak umiejętności mówienia upodabniał je do siebie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •