[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Biel na pomniku ustępowała miejsca szarości, lśniąca powierzchnia, kłuta mrozem i chłostana deszczami, zaczęła pękać, obnażać warstwy zlepionych ze sobą kamyczków, bo widać marmur nie był prawdziwym marmurem.W końcu raz na zawsze znikły żywe kwiaty, zamiast nich ktoś położył wianuszek ze sztucznego anturium.Kiedyz dziesięć lat temu Irek pojechał tam po raz ostatni, nie było już i wianuszka.Obelisk przekrzywił się niebezpiecznie, płyta wrosła w ziemię.Mógł tylko podnieść oderwaną kamienną tabliczkę z zatartym nazwiskiem, przetrzeć chustką i troskliwie oprzeć o gzyms pokryty zielonym liszajem.Cmentarze nie mają w sobie żadnej grozy, to Sargassowe Morza na Oceanie Czasu.Pierwsze uderzenie śmierci trwa krótko, ból mija, po nim wkracza na zawsze odwieczny bezruch, rodzaj jakiejś skamieliny żalu, pamięci, wrażeń, która wypełnia spowodowaną ciosem pustkę.Monumentalne bramy albo skrzypiące, zardzewiałe furtki otwierają się na ciche przestrzenie, gdzie godziny, miesiące i lata nabierają konsystencji gęstego syropu albo przypominają roztopione szkło.Wicher historii traci impet na zmurszałych płotach, bagnetach żelaznych ogrodzeń, a świat widziany z perspektywy kruszejących pomników, zapomnianych krzyży o dumnie jeszcze wyprostowanych ramionach, wygląda, jakby był zaludniony wyłącznie przez dalekich przechodniów.Pojedyncze postacie przemykają w odległym prześwicie bramy albo migają między szczeblami parkanu na chodniku od strony życia.Fasony nakryć głowy, krój spodni i kurtek, kształt i odgłos obcasów, obojętne plamy twarzy, unoszone w dal szybkim krokiem, zaświadczają o nieustannej zmianie poza magiczną granicą tych enklaw, o kołowrocie epok, o odwiecznej opozycji trwania i nieskończonego przepływu.Gdy tak rozważał właściwości czasu życia oraz etapy przechodzenia jego progu, Sabin Tubiełło objawił mu się znienacka jako konkwistador, zdobywca, waleczny rycerz Nowej Ery, odmieniający tuż za progiem tysiąclecia skostniałą procedurę istnienia świata.Uświadomił sobie, że cała kultura, cała sieć utkana przez pokolenia, rozpięta na przęsłach wieków i spływająca w mgłę przeszłości, ma swoje źródło właśnie w nieobliczalności śmierci, w obawach o godzinę jej przyjścia, w strachu przed zaskoczeniem, które zawsze przynosi.Oto więc jest prawdziwe oblicze kary, wymierzonej po wygnaniu z raju, najsroższej, bo paradoksalnej: jedyna pewność w naszym niepewnym bycie jako największa tego bytu tajemnica.Starożytni sofiści starali się śmierć zlekceważyć, odurzyć winem, utopić w zalotnych spojrzeniach pięknych młodzieńców, wysyłali Syzyfów, by pojmać ją i uwięzić.Mistrz Polikarpus był o wiele mniej naiwny, chciał zajrzeć w jej krwawe oczodoły, dotknąć gnijącego ciała, przekonać się, czy lepiej czekać na nią pokornie, jak nakazywano z ambon, czy może dać się ogarnąć płomieniowi buntu chartryjskiej bądź joachimickiej herezji.Romantycy sprowadzili śmierć do mało znaczącej, pogardzanej przypadłości cielesnej.Potem potrafiła jeszcze wchodzić w rolę kochanki, bywać kaprysem, narzędziem zemsty, miejscem schronienia dla najwrażliwszych.Gdyby nie jej nonszalancja i brak zasad, nie powstałoby wiele wierszy i pamiętników, nie wiadomo, jaką postać przybrałby na przykład słynny Kwartet dmolll Schuberta, ile życiorysów „przeklętych” poetów nie weszło by do ponadnarodowej mitologii.Dopiero Tubiełło, ba, cała współczesna generacja Tubiełłów rozpoczęła żmudny proces ujarzmiania śmierci, oswajania jej i kształtowania tak, aby służyła nowemu człowiekowi.Słońce paliło już bardzo dokuczliwie, wycofał się zatem w cień i znalazł przy księdzu, który podobnie jak on, milcząc, patrzył na miasto przyparte do ziemi upałem.Zapytał o mszę.Ksiądz odwrócił ku niemu spłowiałe oczy.Jak większość starszych mężczyzn, nie miał makijażu.- Od dawna tu nie odprawiam.Nie mam dostępu do kaplicy, już sześć lat temu uniwersaliści ją wykupili.Czasem, jak się znajdzie parę osób, to w jadalni albo pod schodami, szybko, póki kto nie przepędzi.Mówił śmiesznie, niewyraźnie, niektóre słowa kaleczył.Zamiast „się” wymawiał „sze”, „sześć” zabrzmiało jak „szeszcz”, „dostępu” jak „dosztępu”.- Prawdę mówiąc - Irek poskrobał się po czole - odszedłem od Kościoła.Nie z jakichś specjalnych powodów, bez nienawiści, zwyczajnie - kiedyś tam wiara po prostu przestała mnie interesować.Teraz chciałbym wrócić, ksiądz sam widzi, dlaczego.Wystarczy na mnie spojrzeć.- Nie wygląda mi pan na kogosz, kto odszedł.Może sze panu tylko tak wydaje? Powrót wyłącznie od pana zależy, pan musi chcieć wrócić, ksiądz nie jest bileterem ani nie wydaje paszportów.- Kto to są ci uniwersaliści? Słyszałem, oczywiście, ale nie chciałem sobie zawracać głowy.Sekta jakaś?- Nie szekta, raczej insztytuczja.Międzynarodowe konsorcjum.Dzierżawią kościoły, czasem starają sieje wykupywać, niektórym księżom proponują kontrakty na godziny zlecone pod warunkiem przeszkolenia.Mówią, że ich nie interesuje światopogląd kapłana, tylko profeszjonalizm.Usługi religijne - najszersza gama, najwyższy poziom - tak tę swoją działalność nazywają w reklamach, widział pan? Mnie nie proponowali, ja sze nie nadaję, zresztą bym nie Przyjął.Sam też już nie mam de facto parafii, a tu jestem kapelanem trzydziesty szósty rok, od samego początku, przychodzę codziennie, bardziej teraz z przyzwyczajenia niż z czyjejś potrzeby.Irek przywlókł spod ściany koślawe krzesełko, ciągnąc je ze zgrzytaniem po terakocie, i usiadł obok.- Czy mogę z księdzem trochę porozmawiać, zapytać o coś? Proszę pozwolić, pewnie więcej nie będzie okazji.Ksiądz popił wody mineralnej z ekologicznej butelki z grubego szkła, włożył ją na powrót do staromodnej teczki, milcząc, otarł kark.- Ja jestem prostym człowiekiem, zwyczajnie myślącym [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •