[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sznury, odgradzające miejsce wypadku, byłyjuż zdjęte.Dwu ludzi wyciągało bentleya z rowu.Przed mostkiem stało ich auto, zwró-cone w stronę Londynu.Nic nie mówiąc, Gregory siadł z przodu, obok Callsa.Doktorprzyspieszył kroku, bo silnik już warczał.Minęli policjanta z patrolu drogowego i skrę-cili do Pickering.51Posterunek mieścił się w piętrowym domu, na rogu placu rynkowego.Policjantzaprowadził Gregory ego na piętro.Był tam korytarz z drzwiami po obu stronachi z oknem na końcu, przez które widać było dachy parterowych domów po przeciwle-głej stronie placu.Komendant wstał na widok wchodzącego.Był rudy, długogłowy, z czerwonawym pa-skiem odciśniętym w połowie czoła; jego czapka leżała na stole.Przy pierwszych słowach zatarł kilka razy ręce.Uśmiechał się nerwowo bez śladuwesołości. No, wezmy się do roboty westchnął Gregory, siadając. Jak tam z tymWilliamsem, nie wie pan? Będzie można z nim mówić?Komendant pokręcił głową. Wykluczone.Złamanie podstawy czaszki, poruczniku.Telefonowałem przed chwi-lą do Hackey.Jest w szpitalu, całkowicie nieprzytomny.Zrobili mu rentgena.Lekarzemówią, że to potrwa jakiś czas, jeśli, ma się rozumieć, w ogóle z tego wyjdzie. Tak? Proszę pana, pan zna przecież swoich ludzi.Niech mi pan powie, ile wart jestten Williams? Dawno w policji? No, wszystko, co pan o nim wie.Gregory mówił z roztargnieniem, myślami wciąż jeszcze był przy kostnicy i wciążwidział ślady na śniegu. Williams? No cóż, mam go tu od czterech lat.Przedtem był na północy.Służyłw armii.Był ranny, ma odznaczenie.Ożenił się tu, ma dwoje dzieci.Niczym specjal-nym się nie odznaczał.Lubi łowić ryby.Zrównoważony, niegłupi.Przez cały czas służ-by żadnych poważniejszych wykroczeń. A niepoważne? No.może był zanadto.tolerancyjny.Z dobrego serca, jak to się mówi, wie pan.Samodzielnie interpretował przepisy.Przecież w takiej dziurze wszyscy wszystkich zna-ją.Ale szło o drobnostki: za mało wypisywał mandatów.Człowiek spokojny, nawetbył za spokojny, powiedziałbym, to znaczy.jest poprawił się komendant i twarz mudrgnęła. W duchy wierzył? całkiem serio spytał Gregory.Komendant popatrzył na nie-go swymi bezbarwnymi oczami. W duchy? powtórzył odruchowo.Niespodzianie zmieszał się. W duchy.?Nie nie przypuszczam.Nie wiem.Panu chodzi o to, że on. nie dokończył.Milczeli przez chwilę. Czy może pan sobie wyobrazić, przed czym on uciekał? powiedział Gregory ci-cho, przechylając się przez stół.Patrzał komendantowi prosto w oczy.Ten nie odpowie-dział.Powoli opuścił głowę i znów ją podniósł. Wyobrazić sobie nie mogę, ale. Ale?52Komendant badał twarz Gregory ego.Wreszcie, jakby zniechęcony, wzruszył ramio-nami. No, dobrze.Przejdzmy wobec tego do faktów.Ma pan rewolwer Williamsa? Mam. I co? On go trzymał w ręku niegłośno rzekł komendant. Ach tak? Strzelał? Nie.Był zabezpieczony.Ale.z nabojem w lufie. Zarepetowany? A jak pańscy ludzie chodzą? Z pustą lufą? Tak.U nas jest spokojnie.Zarepetować zawsze się zdąży. Czy pan jest przekonany, że on sam przeszedł czy przeczołgał się tych kilka kro-ków z miejsca, gdzie uderzył go samochód, na miejsce, z którego zabrało go pogoto-wie?Komendant spojrzał na Gregory ego ze zdziwieniem. On wcale nie wstał, poruczniku.Smithers, to jest ten gość, który go potrącił, ze-znał, że sam przeniósł Williamsa natychmiast po wypadku. Aha.No, to upraszcza sprawę.Powiedzmy, że.upraszcza dodał Gregory. Mapan tu tego Smithersa? Tak. Chciałbym go przesłuchać.Można? Zaraz.Komendant otworzył drzwi i powiedział do kogoś kilka słów.Wróciwszy, stanął podoknem.Czekali może minutę.Wszedł szczupły, przystojny mężczyzna w obcisłych fla-nelowych spodniach i puszystym swetrze.Był gibki, o wąskich biodrach, z twarzą pod-rzędnego amanta filmowego; zatrzymał się u progu i z jawnym niepokojem spojrzał naGregory ego, który obrócił na jednej nodze krzesło i przyglądał mu się przez chwilę, za-nim powiedział: Prowadzę tu śledztwo z ramienia Yardu.Może mi pan odpowiedzieć na kilka py-tań?Smithers skinął powoli głowa. Ja.właściwie już wszystko powiedziałem.Jestem całkiem niewinny. Jeżeli jest pan niewinny, nic złego się panu nie stanie.Jest pan zatrzymany pod za-rzutem wywołania wypadku i narażenia życia ludzkiego.Nie musi pan dawać odpowie-dzi, które mogłyby zostać użyte przeciwko panu jako podstawa oskarżenia.Czy chcepan mówić? Ależ tak, tak.ja.nic nie mam do ukrywania wyrzucił z siebie młody człowiek,najwyrazniej przestraszony oficjalną formułą, którą wypowiedział Gregory. Nic niemogłem zrobić, proszę pana.On po prostu pakował się pod koła. To jest szosa, a nie53chodnik.Nie można lecieć nocą po omacku i jeszcze w takiej mgle.Jechałem całkiempomału! Zrobiłem wszystko, co mogłem, i rozbiłem przez niego maszynę.To była jegowina.Pojęcia nie mam, jak się z tego wykaraskam, wóz nie jest wcale mój i. Proszę powiedzieć dokładnie, jak się to stało.Z jaką szybkością pan jechał? Najwyżej trzydzieści na godzinę, jak Boga kocham.Była mgła, śnieg padał, niemogłem zapalać dużych świateł, bo wtedy jest jeszcze gorzej. Jechał pan po ciemku? Nie, nigdy w świecie! Miałem małe, miejskie.A widziałem ledwo na pięć, sześćkroków.Zobaczyłem go tuż przed maską, powiadam panu, pędził jak ślepy, jak wariat,po prostu pchał się pod koła! Miał coś w rękach? Proszę? Pytam, czy coś trzymał w ręku? Nie zauważyłem.To znaczy potem, jak go podniosłem, zobaczyłem, że trzyma re-wolwer.Ale wtedy nie widziałem.Zahamowałem z całej siły i dostałem się w karuze-lę, obróciło mnie tyłem do przodu.Wpadłem na drzewo i paskudnie się pokrajałem podniósł rękę do głowy.Skrzepła czerwona krecha biegła przez czoło, znikając między gęstymi włosami. Nawet nie poczułem.Byłem cholernie przestraszony, myślałem, że mi się udało gowyminąć, znaczy: ja go naprawdę wyminąłem, i nawet nie wiem, jak dostał samym ty-łem może zderzakiem kiedy mnie wziął poślizg.Leżał i nie ruszał się.Zacząłemgo nacierać śniegiem, w ogóle nie myślałem o sobie, chociaż krew mi się na oczy lała.Był całkiem nieprzytomny, więc pomyślałem najpierw, że go zawiozę do szpitala, ale niemogłem w ogóle obrócić motoru starterem, coś nawaliło, nie wiem co.Więc pobiegłemszosą i z pierwszego domu zatelefonowałem. Pan przeniósł go do rowu? Dlaczego nie do auta? No. zawahał się młody człowiek bo.bo tego, bo podobno nieprzytomnegotrzeba położyć równo, a w wozie nie ma miejsca.Pomyślałem sobie od razu, że jak leżyna środku drogi, może go ktoś najechać. Dobrze.O której nastąpił wypadek? Trochę po piątej.Może dziesięć minut, może piętnaście po piątej. Czy widział pan kogoś na szosie, kiedy pan biegł do miasteczka? Nie, nikogo nie spotkałem. A przedtem, jadąc, spotkał pan kogoś? Pieszych? Auta? Pieszych nie.Auta? Aut też nie.To znaczy, minąłem dwie ciężarówki, ale to byłojeszcze na autostradzie. Skąd pan jechał? Z Londynu.54Zapanowała cisza.Smithers zbliżył się do Gregory ego. Panie inspektorze.czy będę mógł teraz odejść? I co będzie z autem? O auto niech się pan nie martwi powiedział komendant spod okna. Jeżelipan chce, damy je do jakiegoś garażu.Przyciągniemy je sami.Tu niedaleko jest warsztatnaprawczy, możemy dać tam wóz, to się nim zajmą. Dziękuję.To będzie dobrze.Tylko muszę telegrafować po pieniądze.Czy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]