[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tymczasem profesor Gąbka niczego nie podejrzewając, niósł swoje puszki w siatce i zręcznie przeskakiwał przez kałuże.Lało coraz mocniej.Mieszkańcy miasta rozkoszowali się wspaniałą pogodą, brodzili środkiem kałuż, ochlapywali się nawzajem wśród żartów i śmiechów, niektórzy zaś siadali pod rynnami i z wyrazem niewysłowionej błogości na twarzach pozwalali, żeby deszczówka lała się im grubym strumieniem za kołnierze.Jakiś grubas wlazł do beczki z wodą i wystawiwszy z niej samą głowę recytował wiersz narodowego poety, pana Izydora Wodoleja, pt.“Ulewa”.Utwór ten zaczynał się od słów znanych już każdemu dziecku chodzącemu do przedszkola:Chlup, chlup, chlup, Od kołyski aż po grób.Wtedy profesor Gąbka przypomniał sobie fragment pięknego wiersza pióra Smoka Wawelskiego:Idę pomalować swe serce słoneczną pozłotą.Uczony pochylił głowę, aby nikt nie zauważył łez» które wyrwały się mu spod powiek i potoczyły po policzkach.Był to zresztą zbytek przezorności, ponieważ w Kibi-Kibi nikomu nie przyszłoby na myśl, że dorosły i w dodatku bardzo mądry człowiek może płakać na wspomnienie słońca.Każdy Deszczowiec pomyślałby raczej, że są to krople deszczu, które padły na twarz uczonego, mimo dziwacznego przedmiotu trzymanego przezeń nad głową, a zwanego z cudzoziemska “parasolem”.Rozdział dziewiątyPRZERWANY OBIADKiedy zegar wskazał godzinę dwunastą, a z zainstalowanego w amfibii radia rozległ się dźwięk hejnału, Smok zatrzymał samochód i rzekł do swych towarzyszy.— A teraz pięć minut dla zdrowia.— Co to znaczy? — zapytali niemal jednocześnie doktor Koyot i mistrz Bartolini.— To, że zapraszam was na gimnastykę.Mam taki zwyczaj, że w południe wykonuję kilka ćwiczeń zapewniających elastyczność mięśni i młodzieńczy wygląd.— A jak się to robi? — zapytał kucharz.Smok wyskoczył na drogę i wykonał kilka przysiadów.Następnie skłonił się dziesięć razy aż do ziemi, a potem obiegł samochód kilka razy dookoła i na zakończenie stanął na rękach, co wywołało szczere okrzyki zachwytu ze strony widzów.— To szalenie łatwe — zawołał Smok uradowany.— Jeżeli będziecie ćwiczyli się systematycznie, staniecie się tacy, jak ten oto obywatel.To rzekłszy wyciggnął z kieszeni okładkę tygodnika “Atleta” i pokazał swym towarzyszom zdjęcie mężczyzny, który z uśmiechem na twarzy prężył niezwykle rozwinięte muskuły.— Ja też tak będę wyglądał? — zapytał z niedowierzaniem kuchmistrz.Miał dość pokaźny brzuszek i ani śladu muskułów, więc w jego głosie drżał smutek i powątpiewanie.— Oczywiście — zawołał Smok.— Gwarantuję ci” że za pół roku upodobnisz się do tego młodzieńca na okładce.— W takim razie zgoda — zdecydował się Bartolini i jednym susem przesadził drzwiczki amfibii, ale zaczepiwszy sznurowadłem o klamkę klapnął jak długi na drogę, tuż pod stopy Smoka.Na widok jego boleśnie skrzywionej twarzy obaj przyjaciele wybuchnęli głośnym śmiechem, tym bardziej że zdawali sobie sprawę, iż Bartolini nie poniósł żadnej szkody.— Śmiejcie się, śmiejcie — jęczał kucharz masując sobie pośladki.— A ja wam mówię, że za pół roku na okładce “Atlety” będzie moja fotografia.Zobaczycie.— Życzę ci tego z całego serca — rzekł Smok.— Jeśli tylko cało wrócimy z wyprawy.Jesteśmy w drodze zaledwie drugi dzień, a już byliśmy jeńcami rozbójników i niedoszłymi ofiarami dżemu z muchomorów.Kto wie, co nas jeszcze czeka.— Obiad — powiedział kucharz.— Co?— Czeka nas obiad — wyjaśnił Bartolini.-— Już minęło południe.Tymczasem doktor Koyot rozglądał się dokoła, ale nie dostrzegł nic podejrzanego.Jak okiem sięgnąć roztaczała się równina, tu i ówdzie usiana skałami o fantastycznych kształtach.Okolica była sucha i bezleśna, nie zasłonięte żadną chmurką słońce dotkliwie przypiekało.Kucharz z trudem wykonał kilka przysiadów i truchcikiem przebiegł kilkanaście metrów.Zasapał się przy tym co niemiara.— Na dziś chyba dosyć — powiedział czerwony z wysiłku.— Najważniejszy we wszystkim umiar.Mój czcigodny wuj — oby pamięć po nim żyła wiecznie — mawiał, że tylko jedną czynność można spełniać w sposób nieumiarkowany.— Jaką? — zainteresował się doktor.— Jedzenie — odparł Bartolini.— I dlatego umarł jako najcięższy obywatel państwa.Jego trumnę musiało nieść dziesięciu siłaczy, a do karawanu zaprzągnięto dwie pary koni.— A kim był twój wuj? — zapytał Smok.Bartolini dumnie uniósł głowę.— Oczywiście, że kucharzem.W moim rodzie wszyscy od początku są kucharzami.Tylko dzięki temu książę Krak nadał mi herb, w którym widnieją dwa skrzyżowane widelce, a pod nimi udziec barani.Ale, ale.czas leci i pora obiadowa mija.Dziś musimy sami się zająć przygotowaniem posiłku.— Raczej tak — zgodził się Smok [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •