[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lecz to odkrycie obdarzyło nas tylko widokiem, nie rozwiązywało jeszcze żadnego z problemów Wyspy Wielkanocnej.Najwięcej kłopotów sprawiało nam zarzucanie liny na najwyższe głowy, a tylko najlepsi wspinacze odważyli się piąć po linie.Ostatni odcinek, od brwi do szczytu czaszki, dawał się najbardziej we znaki, bo lina przylegała tam do kamienia i nie pozostawiała uchwytu dla palców.Nawet bez bagażu dosyć trudno przychodziła wspinaczka na takiego olbrzyma.Tym trudniej więc było pojąć, że można wywindować w powietrze i umieścić na głowie „kapelusz” z kamienia, liczący około sześciu metrów sześciennych objętości i ważący mniej więcej tyle, co dwa dorosłe słonie.Jak można unieść taki dwusłoniowy ciężar na wysokość dachu czteropiętrowego domu, jeżeli nie ma się dźwigu lub leżącego w pobliżu wysoko umieszczonego punktu oparcia? Kilku chłopa, cisnących się na szczycie, nie potrafiłoby w żaden sposób wciągnąć olbrzymiego kapelusza na górę, gdzie sami ledwo znajdowali oparcie i równowagę.Liczna zaś gromada tych, którzy się mieścili u stóp figury, mogła odgrywać tylko rolę bezradnych liliputów, nie sięgających ręką wyżej niż dolne rejony olbrzyma.Jak więc dawano sobie radę z podnoszeniem ciężaru o wadze dwu słoni w powietrze, wzdłuż piersi, podbródka, całej głowy, aż na szczyt czaszki? Metali nie znano, drzewa nie istniały na wyspie.Nawet nasi mechanicy powątpiewająco potrząsali głowami.Czuliśmy się jak gromada uczniów nie potrafiących rozwiązać zadania.Można przypuścić, że księżycowi ludzie ukryci w pieczarach uśmiechali się tryumfująco, mówiąc: - Zgadnijcie, jak udało się wykonać to inżynierskie zadanie.Zgadnijcie, jak transportowaliśmy te kolosy w dół po stromej ścianie wulkanu i potem przez góry i doliny dokładnie na to miejsce na wyspie, gdzie nam się podobało.Na nic jednak nie zdały się zgadywania.Należało przede wszystkim rozejrzeć się dobrze dokoła, aby się upewnić, czy tajemniczy geniusze nie zostawili po sobie czegoś, co służyłoby jako najmniejsza choćby wskazówka.Aby zacząć badanie problemu od samych podstaw, zabraliśmy się do studiowania licznych nie dokończonych figur, leżących na tarasach kamieniołomu.Nie ulegało wątpliwości, że pracę przerwano bardzo nagle; tysiące kamiennych siekier walało się dookoła, rzeźbiarze musieli pracować równocześnie nad wielu figurami, gdyż kucie doprowadzone było do różnych stadiów.Najpierw zabierali się do surowych skał, w których wykuwali twarz i przednią część ciała figury.Potem kuli z obu stron, tworząc boki figury, rzeźbiąc uszy i ramiona kończące się długimi palcami, nieodmiennie splecionymi na podbrzuszu.W końcu obkuwali całą figurę dookoła, a plecy otrzymywały kształt jakby łodzi, której niewielki kil wciąż jeszcze tkwił w litej skale.Teraz z kolei wykańczano fasadę, czyszczono ją i dokładnie polerowano dbając jednakże o to, aby pod sterczącymi brwiami nie rysowało się oko.Olbrzymy miały na razie pozostać ślepe.Wreszcie odcinano kil i podpierano figurę kamieniami, aby się nie przechyliła lub nie upadła na twarz.Wszystko wskazywało na to, że rzeźbiarzom było zupełnie obojętne, czy wykuwają figurę w pozycji pionowej czy w pozycji leżącej, głową w dół czy głową do góry.Na pół wykończone figury leżały jak na pobojowisku, w najrozmaitszych pozycjach i kierunkach, pewne było tylko to, że zawsze plecy najdłużej pozostawały złączone z litą skałą.Po przerwaniu tego ostatniego połączenia zaczynał się karkołomny transport do stóp wulkanu.W niektórych wypadkach transportowano wielotonowe kolosy ponad pionową ścianą i jakoś tak nimi manewrowano, że przenoszono je ponad tymi figurami, które pozostawały pod obróbką na tarasach zbocza.Wiele figur pękało w czasie transportu, ogromna jednak większość cało docierała na dół.Może nie cało, bo bez nóg, gdyż figury kończyły się płasko wyrobionymi podstawami w tym miejscu, gdzie tułów przechodzi w nogi.Można powiedzieć, że były to przedłużone biusty obejmujące cały tułów.Rzeźbiarze przetransportowali również z kamieniołomu na podnóże góry wiele tysięcy ton odłamków kamiennych, z których budowano potężne kopce i grube usypiska o kształtach moren.Potężne figury osadzano w pozycji stojącej na tych kamiennych kopcach.Dopiero po ustawieniu figury rzeźbiarze zabierali się do nie dokończonych partii.Nadawano kształt tylnej części głowy i barkom, biodra zaś upiększano pasem, zdobnym w pierścienie i różne symbole.Ten wąski pas stanowił jedyny ślad odzieży spotykany na figurach.Poza tym były zupełnie nagie i z nielicznymi wyjątkami przedstawiały tylko mężczyzn.Zagadkowa wędrówka kamiennych kolosów nie kończyła się jednak na kamiennych usypiskach.Po wykończeniu pleców miały powędrować dalej, do świątyń na wolnym powietrzu.Większość rzeczywiście tam dotarła i w stosunku do liczby figur rozstawionych po całej wyspie tylko niewielka ilość czekała w kolejce na wysyłkę z niecki u podnóża wulkanu.Wszystkie gotowe olbrzymy miały już za sobą szmat drogi, niektóre przebyły do piętnastu kilometrów z kamieniołomu, gdzie nadano im ludzkie kształty.Ojciec Sebastian był czymś w rodzaju dyrektora muzeum na wolnym powietrzu, urzędującego na tle tego księżycowego krajobrazu.Zwędrował całą wyspę i na wszystkich figurach, które zdołał odnaleźć, malował kolejne numery.Łącznie było ponad sześćset.Wszystkie wykute z tego samego szarożółtego kamienia, wszystkie pochodziły z jednego gigantycznego warsztatu na stromych stokach wulkanu Rano Raraku.Tylko tam bowiem znajdował się kamień o tym szczególnym zabarwieniu.Gdy się o tym wiedziało, można było odróżniać figury tylko po kolorze, nawet gdy leżały przewrócone wśród innych bloków kamiennych
[ Pobierz całość w formacie PDF ]