[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Był przydzielony do zbrojmistrza Wunderlicha; ponieważ Wunderlich nie chciał mieć przy sobie nikogo, kto by w jego pokazowo urządzoną egzystencję wprowadzał niepokój, doskonale mu się z nim pracowało.Kowalski był synem chłopa mającego gospodarstwo na Pomo­rzu, na terenie, którego Wehrmacht koniecznie potrzebował do ćwiczeń w strzelaniu.Stary otrzymał odszkodowanie, władze woj­skowe nie skąpiły pieniędzy.Przeniósł się do miasta, pracował w wielkim zakładzie ogrodniczym hodującym wysokogatunkowe warzywa i nie najgorzej zarabiał.Młody Kowalski poszedł do Wehrmachtu wprawdzie niezupełnie dobrowolnie, ale miał za­miar na razie pozostać w wojsku.Nigdy dotychczas w życiu nie pracował tak mało, nigdy tyle przy tym nie zarabiał.Kowalski zawiadywał więc bronią i sprzętem.W chwilach wol­nych popijał, spał z niejedną dziewczyną, inwestował nadmiar swej olbrzymiej siły fizycznej w dzikie bijatyki, które uczyniły go głośnym, a nawet sławnym w całym miasteczku.Bombardiera Ascha, z którym sypiał w tej samej izbie, uważał za swego przy­jaciela.Choć Asch nie dorastał mu w bijatykach do pięty, był jednak bardziej cwany i obrotniejszy od niego.Nigdy nie dawał tego Kowalskiemu odczuć ł to było kamieniem węgielnym ich zażyłości.Kowalski nie wiedział, co to życie wewnętrzne.Gdyby go o to zapytano, odpowiedziałby zapewne: "Mam to gdzieś!" Ale tego ranka czuł wyraźnie, że coś z jego przyjacielem, bombardierem Aschem, nie jest w porządku.O nic nie pytał, obserwował tylko.Uderzyło go, że Asch nie jest tak rozmowny jak zazwyczaj.Nie padały nawet podczas ćwiczeń uwagi na temat bezpośrednich przełożonych, które Asch zwykł był czynić półgłosem.Asch kon­centrował się na sprawach związanych ze służbą; to skoncentrowanie uwagi na sprawach, które można było przecież wykonać nawet we śnie, wzbudzało w Kowalskim podejrzenie.- Co się z tobą dzieje? - zapytał Kowalski.- Nic - odpowiedział Asch.- Nie zawracaj głowy, przecież widzę.W myśl rozkładu zajęć po ćwiczeniach z musztry następowały od dziesiątej piętnaście do dwunastej działoczyny.W ciągu tego czasu bombardier Asch pełnił dyżur w działowni.Robił to z wła­ściwą sobie dokładnością.Usiadł w kącie na koszach do amunicji, położył obok siebie nabój ćwiczebny oraz naoliwioną szmatę i ga­pił się przed siebie.Myślał o Elżbiecie i o tym, co z nią przeżył.Kowalski, który właśnie miał zamiar przynieść mu z magazynu broni bańkę z oliwą, nie umiałby sobie nigdy wyobrazić, żeby jakaś tam Elżbieta mogła wprawić dorosłego mężczyznę w za­dumę.- Czy mam kogoś za ciebie złoić? Ulżyłoby ci to? - zapytał Kowalski przyjacielskim tonem.- Zbij mnie! - odrzekł bombardier Asch.- Zachowałem się jak świnia.- No i? Stało się coś nadzwyczajnego?Herbert Asch nie odpowiedział.Zerwał wieko jednego z koszów do amunicji, którego skórzane zawiasy były już uszkodzone.Pusty, pokaźny kosz, ważący jednak tylko cztery funty, wpakował sobie na plecy i gotował się do opuszczenia terenu zajęć.- Idiota! - zawołał przyjaźnie Kowalski.- Przecież tak nie można.- Znał dokładnie tę sztuczkę: wystarczyło obarczyć się jakimś, oczywiście możliwie lekkim, przedmiotem, by wyglądało to na transport albo reperację.Mając taki przedmiot na grzbiecie można było bez narażania się na głupie pytania przełożonych przemierzać we wszystkich kierunkach cały teren koszar.Kowalskiego irytowało, że Asch postępuje wyjątkowo niezgrab­nie.Był to dla niego nowy dowód, że przyjaciel nie jest w dobrej formie.Należało mianowicie wobec każdego przełożonego być zawsze przygotowanym na wszystko, a więc i na to, że któryś z nich poczuje chęć sprawdzenia ładunku.Kowalski zdjął tedy kosz z pleców Ascha, zwilżył podejrzanie świeże miejsca pozo­stałe po zerwaniu wieka, przeciągnął po nich swym naoliwionym kciukiem.- Tak - powiedział - teraz ci każdy uwierzy, że potrzebna jest przewidziana przepisami reperacja.- No pięknie - powiedział Asch - miejmy nadzieję, że cię to uspokoi.- I jak jeszcze! - odparł Kowalski.- Tymczasem utnę sobie na koszach do amunicji małą drzemkę.Herbert Asch przemierzył z koszem na plecach część terenu ko­szar; minąwszy działownię, garaże i halę gimnastyczną, dotarł do kantyny.Tu wszedł pewnym krokiem do izby, w której mieścił się szynkwas i sklep dla kanonierów, zdjął kosz i zażądał piwa.Dzierżawca kantyny Bandurski pomyślał sobie, jako były pod­oficer, że trzeba nie lada tupetu, żeby przed południem, w biały dzień, wlewać w siebie piwsko w godzinach ćwiczeń.Za jego czasów, w Reichswehrze, byłoby to, w każdym razie dla bombar­diera, niemożliwe.Co najwyżej mógłby sobie na to pozwolić ktoś od ogniomistrza wzwyż.Ale dla dzierżawcy kantyny zarobek był zarobkiem.Nie mrugnąwszy więc okiem Bandurski postawił przed Aschem duże piwo.- Nie ma panny Elżbiety? - zapytał Asch.- Nie - odpowiedział Bandurski.- Nie przyszła dzisiaj.- Może jest chora?Bandurski roześmiał się.- Kto wie - powiedział znacząco - co to za choroba.Bombardier Asch zapłacił bez słowa i odszedł.Opuścił kantynę z pustym koszem na plecach, miał zamiar wrócić do działowni.Nagle zobaczył w towarzystwie starszego ogniomistrza Schulza owego sierżanta piechoty, któremu w sobotę niedostatecznie sprę­żyście zasalutował, a potem podał mu fałszywe nazwisko.Znikł jak najszybciej z ich pola widzenia.Zatrzymał się na rogu jakiejś szopy, zaczął szukać miejsca, gdzie by się mógł ukryć, i zauważył, że piechociarz, który pryncypalne ulice miasta traktował jak plac ćwiczeń, udał się z Schulzem na wartownię.Na wartownię, w której znajdował się kanonier Vierbein.Mocno to Ascha zaniepokoiło.Mimo upału przebył pędem przestrzeń dzielącą go od działowni.Spotkało się to z wyrażającym uznanie uśmiechem ogniomistrza Platzka, który trzymał pod pełną parą swoje cztery obsługi dział.Dotarłszy do szopy, Asch rzucił swój kosz szerokim łukiem do kąta i zawołał do kaprala Kowalskiego:- Jazda, człowieku! Biegnij na wartownię.Uważaj, żeby kanonier Vierbein nie zrobił jakiegoś głupstwa.Spiesz się, leniuchu.Nie mogę się tam pokazać.- Dobrze, już dobrze - powiedział bombardier Kowalski.Powstrzymał ziewnięcie, chwycił swoją bańkę z oliwą i ruszył biegiem.Dotarł do wartowni lekko spocony.Wprawnym okiem zorientował się od razu, że nic jeszcze nie zaszło istotnego; wśród stojących kanoniera Vierbeina nie było.- Bombardier Kowalski melduje swoje przybycie! - zawołał i razem ze swoją bańką sta­nął u wejścia w postawie zasadniczej.Aby zapobiec różnym krzy­żowym pytaniom, dodał: - Mam naoliwić zawiasy drzwi i okien.- Nie gadajcie tyle, Kowalski, róbcie swoje - powiedział szef.Potem wraz z sierżantem piechoty czekał dalej na Vierbeina, któ­remu podoficer Schwitzke kazał skoczyć po papierosy.Tymczasem Kowalski zdjął z wielkimi ostrożnościami okna z zawiasów, zaczął szmatą ścierać starą oliwę, wlewał w wyczysz­czone miejsca nową i ścierał ją również.Zjawił się kanonier Vierbein i zasalutował.- To ten! - zawołał sierżant piechoty.- Doskonale - powiedział z zadowoleniem szef.- Tylko spo­kojnie.Kanonier Vierbein, który się zatrzymał przy drzwiach, rozglą­dał się bezradnie dokoła.Wszyscy patrzyli na niego starając się zachować całkowicie obojętny wyraz twarzy.Tylko Kowalski, stojący z tyłu za innymi, zrobił przyjazny ruch ręką, który miał go podnieść na duchu.- A więc - szef wyprężył się; miał wrażenie, że jest sędzią, który winien wydobyć na wierzch prawdę.- A więc, Vierbein, w sobotę po południu szliście z pewnym bombardierem przez ulicę Goethego.Czy tak?- Tak jest, panie szefie.- Kim był ten bombardier?Vierbein zwlekał z odpowiedzią [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •