[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie twoją koszulkę tenisową z Alfem.Randy zgasił telewizor i pobiegł do swego pokoju, by się przebrać.Jack popatrzył na Maggie, a Maggie popatrzyła na Jacka.- Wiesz co? - zaczął Jack.- Nie takie z nas złe małżeństwo, ty i ja.Nie jesteśmy niedopasowani.Oddalamy się po stycznych i to wszystko.Jakoś nie trafiamy do siebie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.- Takiego jesteś zdania, nieprawdaż? - zapytała Maggie.W jej czystych, zielonych oczach nie dostrzegł niczego, co mogłoby mu powiedzieć, że ją sobie pozyskał.Kiwnął głową.Nie potrafił wymyślić żadnej odpowiedzi.Maggie stała patrząc na niego przez parę krótkich chwil, a potem poszła do swej sypialni, by się odświeżyć.Słyszał, jak przekręca klucz w zamku.Jezu, to małżeństwo się skończyło.Martwe i pogrzebane.Powinienem dokończyć to piwo, pomaszerować natychmiast do drzwi i nigdy już nie wracać.Ale w tym momencie zjawił się Randy w nowych levisach i jaskrawoczerwonym golfie, cały w uśmiechach i gotów do wyjścia do Schneidera.Jack wyciągnął do niego ramiona i objął go mocno, czując ów właściwy chłopcom zapach gorących biskwitów i przeklął Boga za to, że kazał ojcom kochać swych synów.Padał gęsty deszcz, gdy dotarli do pochyłego odgałęzienia o milę za Lodi.Oczywiście pan Daniel Bufo czekał na nich w swym ciemnobrązowym sedanie de ville.Jack zatrzymał się za nim i zgasił silnik.Ponieważ na przedniej szybie pojawiło się zamglenie, opuścił boczne okno o kilka cali.Deszcz szeleścił głośno w przydrożnych krzakach laurowych i bębnił nierówno po dachu samochodu.Przez chwilę nic się nie działo, a potem drzwiczki sedana otworzyły się i wysiadła potężna postać w szarym plastykowym płaszczu przeciwdeszczowym i szarym plastykowym kapeluszu przeciwdeszczowym.Podeszła do nich kulejąc.- O, mój Boże! - powiedziała Karen.- To Moby Dick.Daniel Bufo doszedł do ich wozu i wsadził ociekającą deszczem twarz w otwarte okienko Jacka.- Pan Reed? Jak się żyje? I pani Reed? Miło mi panią spotkać, ma'am.Karen założyła nogę na nogę, potem znów je wyprostowała, obciągnęła rąbek swej minispódniczki i roześmiała się wyjątkowo piskliwie.- A kogóż my tam mamy z tyłu? - zapytał Daniel Bufo.- Czy to najmniejszy Reed?- To Randy - odrzekł Jack.Daniel Bufo wytarł twarz wierzchem dłoni.- Randy, hej? Miałem kiedyś psa imieniem Randy.Bez obrazy.Fantastyczny pies.Przysięgam, że on zacząłby mówić, ów pies, gdyby na dość długi czas przestał jeść.Jack spostrzegł serdelkowate palce z grubymi, złotymi pierścieniami.- Państwo jedźcie za mną w dół, bardziej z lewej.Łatwo wypaść z zakrętów, więc bez pośpiechu.Powrócił do swego wozu; obaj włączyli silniki i zaczęli powoli zjeżdżać wijącą się między drzewami drogą.Pod koronami robiło się od czasu do czasu tak ciemno, że samochód Jacka automatycznie włączał światła.Trudno było uwierzyć, że jest dopiero jedenasta rano.Wystające gałęzie piszczały i szorowały o boki kombi.Wreszcie droga zrobiła się nieco szersza i Jack mógł już dojrzeć czarną żelazną bramę, zamkniętą na łańcuch i kłódkę.Daniel Bufo zatrzymał swój wóz, wygramolił się na zewnątrz i podszedł do bramy, by ją otworzyć.Nim po powrocie wtłoczył się znów na miejsce, dał Jackowi znak, że wszystko w najlepszym porządku.Pojechali długą aleją, w tunelu okalających ją drzew.- Jakby trochę tu ponuro, co? - zauważyła Karen.- Nie dbano o tę drogę od niepamiętnych czasów - odparł Jack.Z emocji oczekiwania zaschło mu w ustach.- Gdyby tylko te drzewa przycinać, a trawę kosić.Aleja zdawała się ciągnąć i ciągnąć przynajmniej przez milę.A potem, znienacka, ukazał się budynek, jeszcze większy i bardziej imponujący, niż go zapamiętał, i w jakiś niewytłumaczony sposób bardziej cierpki, jakby miał za złe Jackowi, że przywiózł ludzi, by zakłócali mu spokój.Karen oświadczyła: - Jest fan-tas-tyczny - ale Randy siedział wyprostowany na tylnym siedzeniu, z szeroko otwartymi oczami, jakby ten widok zupełnie mu się nie podobał.Zaparkowali przy głównym wejściu, a Daniel Bufo sapiąc wspiął się po schodach do drzwi i głośno zaczął przebierać w pęku kluczy, którym nie pogardziłby Jacob Marley.- To wspaniały, zabytkowy budynek, naprawdę wspaniały, teraz już tak nie budują.Nie można znaleźć odpowiednich rzemieślników.- Więc od jak dawna stoi pusty? - spytał Jack.Pytał go już raz przez telefon, ale odpowiedź Daniela Bufo była nieprzekonywająca.„Przez pewien czas - powiedział wtedy.- Może ktoś inny wie dokładnie”.Daniel Bufo znalazł właściwy klucz i podniósł go w górę.Nie był podobny do żadnego klucza, który Jack kiedykolwiek widział; przypominał raczej jeden z owych falistych mieczy z wyspy Bali niż klucz.- Takich kluczy też już nie wyrabiają.Czy to jest klucz, czy to nie jest klucz?- Od jakiego według pana czasu, dwudziestu, trzydziestu lat? - nalegał Jack.Daniel Bufo wzruszył ramionami.- No, mój wspólnik twierdzi, że powstało to na przełomie wieków.Najpierw była tu prywatna rezydencja, wybudowana przez Adolfa Krögera, który założył firmę Piwo Krögera.Zdaje się, że sprzedał ją tuż po pierwszej wojnie światowej, a potem przebudowano ten dom na klinikę.Przekręcił klucz w drzwiach i otworzył je.Nie zapiszczały ani nie zatrzęsły się.Obracały się na zawiasach tak bezdźwięcznie, jakby były nowe.Gdy weszli do środka, Randy obejrzał ślepe twarze na płaskorzeźbach i szeptem zapytał:- Czemu wszystkie mają zamknięte oczy?Daniel Bufo podniósł wzrok, popatrzył, a potem potrząsnął głową, tak że zatrzęsły się jego obwisłe policzki.- Obaj możemy tylko zgadywać, przyjacielu.- Wyglądają, jak te maski - wtrąciła się Karen.- Wiecie, gdy ktoś umarł i robi się jakby odlew z jego twarzy.- Maski pośmiertne - powiedział Jack.- O, właśnie, maski pośmiertne.Skóra cierpnie, no nie? Mam na myśli: a co, jeśli one takie są? Cały budynek pokryty twarzami naprawdę kiedyś żyjących osób?Weszli do ogromnego, odbijającego echem każdy dźwięk holu, gdzie stały posągi koloru kości słoniowej.Jedynym słyszalnym odgłosem w kompletnie cichym budynku było szuranie ich obuwia po podłodze.Randy trzymał ojca za rękę, a Karen przeszedł lekki nerwowy dreszczyk.- No, przytulnie to tu nie jest - zauważyła.- Panie Reed, sądząc z tego, co powiedział mi pan przez telefon, przemyśliwuje pan nad pomysłem przebudowania tego lokalu na coś w rodzaju.co to było?.ośrodka wypoczynkowego? - zapytał Daniel Bufo, rozglądając się w koło.- Zgadza się - odparł Jack, stojąc nieruchomo i nasłuchując.Czego nasłuchując? - zapytał sam siebie.- Nasłuchując szeptów? Nasłuchując, czy do środka nie przecieka woda deszczowa? Czy też nasłuchując owego dźwięku szszszsz, który ścigał go, gdy zbiegał po schodach?- W takim wypadku ta posiadłość otwiera wszelkie potrzebne możliwości - oświadczył Daniel Bufo.- Bardzo bogate pomieszczenia recepcyjne, doprawdy imponujące.Macie je państwo przed oczami, prawda? Światła, ludzi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •