[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ma pan ich równieżpoinformować, gdyby skontaktowała się z panem żona.Wiem, że tobrzmi surowo, ale tak będzie najlepiej.Jeśli jest niewinna, a jestemtego pewien, to powinna zgłosić się na policję i oczyścić z zarzutów. Która godzina?  zapytałem.Nie miałem zamiaru zapewniać go ponownie o niewinności Ka-thy.Widziałem, że sknera nawet do niej nie zadzwonił.McFee spoj-rzał na zegarek. Za pięć ósma  powiedział.Dokąd teraz miałem iść? Kathy podziewała się Bóg wie gdzie,dzieci były u teściowej, a dom praktycznie nie wchodził w grę.Niemiałem do wyboru wielu miejsc.Czułem, że muszę iść na drinka.Albo na parę drinków.W chwilach kryzysu nic tak nie pomaga jakalkohol.Podniosłem się i wyszedłem z celi w ślad za Douglasem McFee.Kilkoma korytarzami dotarliśmy do głównej sali komisariatu.Było97 to niewielkie, ponure pomieszczenie, którego ściany wyklejono pla-katami przestrzegającymi potencjalnych przestępców przed rzekomosrogimi konsekwencjami ich występków.W jednej ze ścian znajdo-wały się kuloodporne okna z pleksi, za którymi policjanci zajmowalisię zatrzymanymi.Sierżant, który przyjmował mnie trzy godzinywcześniej, rejestrował właśnie dwóch nastolatków o szczurzych twa-rzach, ubranych w uniformy młodocianych przestępców  wielkieadidasy, workowate spodnie i bluzy z kapturem.Na ich aroganckichtwarzach malowało się znudzenie.Kiedy mnie tutaj przyprowadzo-no, bałem się; oni na pewno nie.Po drugiej stronie pojawił się młody gliniarz.Zaprowadził mniedo jednego z okienek, gdzie następnie zostałem wyrejestrowany.Gdzieś w tle zadzwonił telefon.Nikt się nie pofatygował, żeby goodebrać. Dziękujemy za pomoc  powiedział policjant, podając mi dopodpisania pokwitowanie odbioru moich rzeczy.Brzmiał tak radośnie, jakby zaraz miał dodać:  Zawsze będziepan u nas miłym gościem , ale jakoś się powstrzymał.Odburknąłem coś pod nosem, po czym zapytałem, czy ktośmógłby mnie podwiezć na uczelnię, gdzie zostawiłem samochód. Obawiam się, że nie, brakuje nam dzisiaj ludzi.Ale jeśli panchce, mogę wezwać taksówkę.Sprawdzało się stare powiedzenie, że jak potrzeba gliniarza, tonigdzie go nie ma. Nie trzeba  odrzekłem. Zresztą przyda mi się spacer.Zgarnąłem rzeczy, włączyłem komórkę i wyszedłem przez dwu-skrzydłowe drzwi komisariatu, a za mną Douglas McFee.Zatrzyma-liśmy się na schodkach.Prawnik podał mi wizytówkę i poprosił otelefon, gdyby policja znów chciała mnie przesłuchać. Podwiózłbym pana, ale. Ale co?98  Niestety spieszę się do domu.Graham przygotował na obiadcoś wyjątkowego: morlesza obtaczanego w soli kamiennej.Takiedanie trzeba jeść na świeżo, a uniwersytet nie jest mi po drodze.Niech pan na siebie uważa.Po tych słowach protekcjonalnie klepnął mnie w ramię i zbiegł poschodach.Jeszcze nigdy nie czułem się tak osamotniony.Ja także zszedłem po schodkach, przeciąłem parking i skierowa-łem się w stronę bramy.Wyobrażałem sobie, jak McFee wraz z Gra-hamem w przytulnym mieszkanku zajada się wielkimi porcjami so-czystej ryby.Z niepojętej przyczyny widziałem go w chodakach iznoszonej bonżurce.Pomyślałem, że poza drinkiem kupię sobie jeszcze paczkę papie-rosów, pierwszą od prawie dziesięciu lat.Przerażenie i zdezoriento-wanie ustępowały i zaczynało mi być wszystko jedno.Jednak kiedydotarłem do bramy, usłyszałem, że ktoś mnie woła.Odwróciłem się.McFee stał przy swoim aucie z kluczykami w dłoni i machał domnie, żebym się zatrzymał.Nie sądzę, żeby nagle zmienił zdanie ichciał mnie podwiezć.Chodziło raczej o to, że w moim kierunku poschodkach biegło dwóch policjantów w mundurach.Wyglądało nato, że bardzo chcą ze mną porozmawiać.W pierwszej chwili przyszło mi na myśl, że znalezli Kathy.Jużmiałem do nich podejść, kiedy wpadło mi do głowy coś innego: ajeśli ten, kto próbował wrobić mnie albo moją żonę, podrzucił kolej-ne obciążające dowody? Gliniarze mieliby wreszcie okazję zrobić to,co usiłowali osiągnąć przez ostatnie trzy godziny  oskarżyć mnie omorderstwo, z którym nie miałem nic wspólnego.Między mną i policjantami było dwadzieścia metrów.Podjąłemszybką decyzję.W nogi.Odwróciłem się i puściłem pędem przez otwartą bramę.Wypa-dłem na główną ulicę, gdzie właśnie zaczynali zbierać się wieczorni99 imprezowicze.Zmierzch ustępował ciemności i było mi to bardzo narękę.Nie oglądałem się za siebie, ale i tak wiedziałem, że mnie go-nią.Grupka dwudziestolatków stłoczonych pod pubem wydała rado-sny okrzyk, gdy obok nich przebiegłem.Ludzie usuwali mi się zdrogi.Skręciłem gwałtownie i wtargnąłem na jezdnię.Jakiś samo-chód ostro zahamował, ale tym razem dzięki Bogu mnie nie uderzył.Biegłem dalej, na drugą stronę ulicy, w boczną alejkę, potem w na-stępną, znajdowałem się teraz na eleganckim osiedlu z szeregowązabudową georgiańskich domów o pobielanych ścianach.Bolałymnie płuca, bolały mnie rany, bolało mnie właściwie wszystko.Na-prawdę zły dzień [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •