[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przypomina mi starego forda, którym wówczas jeździłem: zawsze miałem pewność, że zaskoczy, nie wiedziałem tylko, czy wystarczy przekręcić kluczyk w stacyjce, czy trzeba będzie kręcić korbą, aż odpadnie mi ramię.Odkąd zacząłem spisywać historię Johna Coffeya, wystarczał na ogół kluczyk, wczoraj jednak musiałem zakręcić solidnie korbą.Chyba dlatego, że doszedłem do egzekucji Delacroix, a jakaś część mojego umysłu nie chciała do tego wracać.To była zła śmierć, straszna śmierć i winę za to ponosił Percy Wetmore.Ten facet uwielbiał się bez przerwy czesać i nie potrafił znieść, gdy ktoś się z niego śmiał - nawet jeśli tym kimś był łysawy mały Francuz, który miał nie doczekać Bożego Narodzenia.Jak przy każdej brudnej robocie, najtrudniej jest zacząć.Dla silnika nie ma znaczenia, czy używa się kluczyka, czy korby; kiedy już zapali, pracuje na ogół bez problemu.Tak też działo się wczoraj.Z początku słowa płynęły krótkimi frazami, potem pełnymi zdaniami, w końcu nieprzerwanym strumieniem.Odkryłem, że pisanie to szczególny i raczej przerażający sposób wspominania - odznacza się podobną totalnością co gwałt.Być może odnoszę takie wrażenie tylko dlatego, że dożyłem bardzo sędziwego wieku (czasami wydaje mi się, że stało się to jakby za moimi plecami), ale moim zdaniem jest inaczej.Ołówek i pamięć tworzą wspólnie rodzaj praktycznej magii, a magia jest niebezpieczna.Jako ktoś, kto znał Johna Coffeya i oglądał na własne oczy, co potrafił robić z myszami i ludźmi, mam chyba prawo tak sądzić.Magia jest niebezpieczna.Tak czy inaczej, pisałem wczoraj przez cały dzień.Słowa płynęły ze mnie nieprzerwanym potokiem i miejsce werandy tego rozreklamowanego domu starców zajęła szopa u końca Zielonej Mili - gdzie tak wiele moich trudnych dzieci ćwiczyło ostatnie przysiady - a potem biegnący pod szosą tunel.To tam właśnie, nad dymiącym trupem Eduarda Delacroix, Dean, Harry, Brutal i ja wzięliśmy w obroty Percy’ego Wetmore’a i kazaliśmy mu ponowić przyrzeczenie, że przeniesie się do stanowego szpitala psychiatrycznego Briar Ridge.Na werandzie stoją zawsze świeże kwiaty, ale wczoraj w południe czułem wyłącznie niezdrowy odór ugotowanego ludzkiego mięsa.Warkot kosiarki strzyżącej trawę odpłynął w dal i zastąpił go szmer wody, która kapała ze sklepienia tunelu.Wyruszyłem w podróż.Wracałem do roku tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego, jeśli nie ciałem, to przynajmniej umysłem i duszą.Nie zrobiłem sobie przerwy na lunch i kiedy koło czwartej odłożyłem w końcu ołówek, bolała mnie dłoń.Wyszedłem na korytarz i ruszyłem wolnym krokiem do okna, z którego widać parking pracowników.Brad Dolan, pielęgniarz przypominający mi Percy’ego, bardzo zaciekawiony tym, dokąd chodzę i co robię podczas moich spacerów, jeździ starym chevroletem z nalepionym na zderzaku napisem: WIDZIAŁEM BOGA.NAZYWA SIĘ NEWT.Chevroleta nie było; Brad skończył dyżur i odjechał pewnie do jakiejś zapluskwionej nory, którą nazywa swoim domem.Wyobraziłem sobie przyczepę Airstream z przylepioną do ściany rozkładówką Hustlera i stojącymi w kącie puszkami piwa Dixie.Zajrzałem do kuchni, gdzie przygotowywano już kolację.- Co pan ma w tej torbie, panie Edgecombe? - zapytał mnie Norton.- Pustą butelkę - odparłem.- Odkryłem w lesie Fontannę Młodości.Wypuszczam się tam codziennie po południu, nabieram wody i piję ją przed pójściem spać.Świetna rzecz, mówię wam.- Może ta woda pomaga panu zachować młodość - stwierdził George, inny kucharz - ale na pewno nie dodaje urody.Roześmieliśmy się wszyscy z jego dowcipu i wyszedłem na dwór, zdając sobie sprawę, że choć na parkingu nie ma samochodu Dolana, wciąż się za nim rozglądam.Wściekły, że pozwoliłem mu tak zajść sobie za skórę, przeciąłem tor do gry w krokieta.Znajduje się za nim niewielkie zielone pole, które zawsze wygląda o wiele ładniej w broszurkach reklamujących Georgia Pines, a jeszcze dalej ścieżka, wijąca się przez niewielki lasek położony na wschód od domu starców.Stoi przy niej kilka starych szałasów, które dzisiaj już do niczego nie służą.Dotarłszy do drugiego, tuż przy wysokim murze, oddzielającym tereny Georgia Pines od Georgia Highway 47, wszedłem do środka i spędziłem tam kilka chwil.Wieczorem tego dnia zjadłem porządną kolację, pooglądałem trochę telewizję i poszedłem wcześnie spać.W nocy bardzo często się budzę, schodzę do pokoju telewizyjnego i oglądam stare filmy na American Movie Channel, ale tym razem mi się to nie przytrafiło; tym razem spałem jak zabity i nie przyśnił mi się żaden ze snów, które prześladowały mnie, odkąd zaczęła się moja przygoda z literaturą.Cała ta pisanina musiała mnie wyczerpać; niestety, nie jestem już taki młody.Kiedy się obudziłem, słoneczna plama, która o szóstej znajduje się na ogół pośrodku podłogi, przesunęła się aż do stóp łóżka.Zerwałem się czym prędzej na nogi, tak zdenerwowany, że prawie nie poczułem ukłuć artretycznego bólu w biodrach, kolanach i kostkach.Ubrałem się pośpiesznie i ruszyłem szybko korytarzem do okna, z którego widać parking pracowników.Miałem nadzieję, że miejsce, gdzie Brad Dolan parkuje swojego starego chevroleta, będzie nadal puste.Czasami spóźniał się nawet pół godziny.Tym razem nie miałem jednak szczęścia.Samochód stał tam, połyskując rdzawo w promieniach słońca.Pan Brad Dolan miał ostatnio powód, żeby przyjeżdżać punktualnie, nieprawdaż? Stary Paulie Edgecombe wypuszcza się gdzieś wczesnym rankiem, stary Paulie Edgecombe coś knuje i on, Brad Dolan, ma zamiar odkryć, co to takiego.“Co tam robisz, Paulie? Powiedz mi”.Najprawdopodobniej już mnie wypatrywał.Najmądrzej byłoby nie ruszać się z domu.ale nie mogłem tego zrobić.- Paul?Odwróciłem się tak szybko, że o mało nie upadłem.Okazało się, że to moja przyjaciółka, Elaine Connelly.Widząc, iż się chwieję, wyciągnęła ręce, żeby mnie złapać.Na szczęście dla niej odzyskałem równowagę; Elaine cierpi na potworny artretyzm i gdybym się o nią oparł, złamałaby się pewnie jak suchy patyk
[ Pobierz całość w formacie PDF ]