[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To nie była moja wina, że Estera przez dziesięć lat chodziła w tym samym kapeluszu.Sama była sobie winna, bo rezygnowała z kapeluszy, żeby posyłać pieniądze tym żółtym ludziom z Chin.Ja nigdy w życiu nie dałem na nich złamanego centa i nigdy nie dam.I nawet nie próbuj mnie do tego zmusić, dziewczyno! Stówka na pensję i jedno nabożeństwo w miesiącu — ale nigdy nie przyłożę ręki do tego, żeby przyzwoitych pogan zamieniać w byle jakich chrześcijan! Przecież, dziewczyno, oni nie pasują ani do nieba, ani do piekła.To zwykłe marnotrawstwo, zwykłe marnotrawstwo.Hej tam, Wilson, uśmiechnęłaś się wreszcie? Oj, do licha, jak wy, kobiety, potraficie się naburmuszyć! Ja nigdy w życiu nie byłem obrażony — raz wybuchnę i huknę, a potem, psst, balonik pęknie i po kłótni, słoneczko wychodzi na niebo i można mi jeść z ręki.Po kolacji Norman uparł się, że odwiezie Faith do domu, i załadował powóz po brzegi jabłkami, dyniami, ziemniakami, ogórkami i, oczywiście, słoikami powideł.— W szopie mam ślicznego kodaka.Jeśli chcesz, to go dostaniesz.Tylko powiedz — zaproponował.— Nie, dziękuję — stanowczo odmówiła Faith.— Nie lubię kotów, a zresztą mam koguta.— No, słuchajcie tylko! Ale z kogutem nie możesz się bawić tak jak z kotkiem.Czy kto słyszał, żeby głaskać koguta? Weź lepiej Toma.Chciałbym, żeby miał dobry dom.— Nie.Ciocia Marta ma kota, a on pewnie zabiłby obcego kociaka.Norman przyjął jej argumenty z pewnym powątpiewaniem.Jego ukochany, nieokiełznany dwulatek zapewnił Faith emocjonującą podróż do domu.Norman wysadził dziewczynkę przy kuchennych drzwiach plebanii, zrzucił cały ładunek na werandę i odjechał, wołając:— Pamiętaj, raz na miesiąc, tylko raz na miesiąc! Faith poszła od razu na górę i położyła się do łóżka.Kręciło jej się w głowie i była lekko zdyszana, jakby właśnie wyrwała się z objęć trąby powietrznej, która jednak okazała się niegroźna.Była uszczęśliwiona i wdzięczna losowi.Nie musiała się już bać, że będzie musiała opuścić Glen, Dolinę Tęczy i stary cmentarz.Jednak kiedy zasypiała, powróciło do niej nieprzyjemne poczucie upokorzenia, którego doświadczyła, gdy Dan Reese nazwał ją świniarką.Wiedziała, że skoro raz wymyślił taką wspaniałą obelgę, będzie jej używał przy każdej nadarzającej się okazji.17.Podwójne zwycięstwoW pierwszą niedzielę listopada Norman Douglas pojawił się w kościele, wzbudzając tym niemałą sensację, dokładnie tak, jak zamierzał.Zamyślony pastor Meredith uścisnął mu dłoń na kościelnych schodach i wyraził w roztargnieniu nadzieję, że pani Douglas dobrze się czuje.— Nie czuła się najlepiej, kiedy musiałem ją pochować dwa lata temu, ale domyślam się, że teraz cieszy się lepszym zdrowiem — huknął Norman, ku zgorszeniu i rozbawieniu słuchaczy.Tylko Jan Meredith, który był całkowicie pochłonięty jedną myślą: czy ostatnie zdanie jego kazania jest wystarczająco zrozumiałe, niezupełnie pojął słowa Normana, tak jak nie bardzo zdawał sobie sprawę ze słów, którymi go powitał.Norman przyłapał Faith przy drzwiach.— Dotrzymałem słowa, Czerwona Różyczko, sama widzisz, dotrzymałem.Teraz mam spokój aż do pierwszej niedzieli grudnia.No, dziewczyno, niezłe kazanie, całkiem niezłe.Twój ojciec ma więcej w głowie, niż można by się spodziewać.Chociaż raz sam sobie zaprzeczył — powiedz mu, że raz sobie zaprzeczył.A, i powiedz mu jeszcze, że w grudniu chcę usłyszeć to piekielne kazanie.To znakomity sposób na pożegnanie starego roku, poczuć zapach piekła, prawda? I niech pomyśli o ładnym, smakowitym kazaniu o niebie na początek Nowego Roku.Choć nie będzie ono nawet w połowie tak ciekawe, jak to o piekle, dziewczyno, nawet w połowie.Ale ja chciałbym wiedzieć, co twój tata myśli o niebie, wiesz? Bo on naprawdę myśli.Niespotykane! Myślący pastor to rzadki okaz.A jednak zaprzeczył sobie.Ha, ha, ha! Jak się któregoś razu obudzi, to powinnaś, dziewczyno, zadać mu takie pytanie: Czy wszechmogący Bóg może stworzyć kamień tak wielki, że sam go nie uniesie? Nie zapomnij.Chciałbym znać jego zdanie.Już niejednego pastora zapędziłem tym w kozi róg.Faith była szczęśliwa, kiedy wreszcie się rozstali i mogła pobiec do domu.Dan Reese, stojący wraz z innymi chłopcami przy kościelnej bramie, już otwierał usta, żeby zawołać: „Świniarka!”, ale nie starczyło mu odwagi, by wykrzykiwać obelgi pod kościołem.W szkole to co innego.Nazajutrz podczas długiej przerwy Faith natknęła się na niego w świerkowym zagajniku za szkołą i Dan wrzasnął wniebogłosy:— Świniarka! Świniarka! Kogucia mama!Spod kępy jodeł niespodziewanie podniósł się Walter Blythe, który siedział tam na miękkim posłaniu z mchu i czytał książkę.Był bardzo blady, ale jego oczy płonęły.— Powściągnij swój język, Danie Reese! — powiedział.— Och, witam pannę Walterównę — odparł Dan, zupełnie nie zmieszany.Wskoczył zwinnie na płot i zaczął bezczelnie wyśpiewywać:Oto tchórz, wielki tchórz, Tupnij tylko, umknie już.Oto tchórz, wielki tchórz.— Jesteś megaloman! — rzucił pogardliwie Walter, jeszcze bardziej pobladły.Nie bardzo wiedział, co oznacza słowo „megaloman”, a Dan miał o tym jeszcze mniejsze pojęcie, domyślał się tylko, że musi to być jakaś straszliwa obelga.— Tak, tchórz, tchórz! — krzyknął znowu.— Twoja matka wypisuje same łgarstwa, łgarstwa, łgarstwa! A Faith Meredith to świniarka, świniarka, świniarka! I kogucia mama, kogucica! Ha, ha, ha.Oto tchórz, wie…Nie dokończył.Walter rzucił się naprzód i jednym, precyzyjnym ciosem zwalił Dana z płotu.Dan rozpłaszczył się jak żaba, a Faith powitała to zdarzenie wybuchem śmiechu i oklaskami.Dan pozbierał się szybko i, purpurowy z gniewu, zaczął z powrotem wspinać się na płot.Jednak w tej samej chwili rozległ się dzwonek na lekcje, a Dan wiedział, co spotyka chłopców, którzy spóźniają się na lekcje pana Hazarda.— Oberwiesz za to — warknął.— Ty tchórzu!— Kiedy będziemy się bić? — spytał Walter.— Och, Walterze, nie — zaprotestowała Faith.— Nie bij się z nim.Niech sobie gada, nic mnie to nie obchodzi, nie zwracam uwagi na takich, jak on.— Obraził nie tylko ciebie, ale i moją matkę — powiedział Walter, wciąż śmiertelnie poważny.— Dziś po szkole, Dan.— Dziś po szkole muszę od razu wracać do domu, żeby pomóc tacie przy wykopkach — powiedział posępnie Dan.— Ale jutro po południu mogę.— Więc jutro po południu — zgodził się Walter.— Natrę ci tę twoją wymuskaną gębę — obiecał Dan.Walter zadrżał — nie tyle ze strachu, ile z niesmaku, jaki wzbudziły w nim te wulgarne, obrzydliwe słowa.Podniósł jednak wysoko głowę i dumnie ruszył w stronę szkoły.Faith, w której walczyły sprzeczne uczucia, pobiegła za nim.Nie mogła znieść myśli, że Walter będzie musiał się bić z tym małym, podłym łobuzem, ale jak wspaniale się zachował! I ma bić się właśnie o nią — w obronie godności Faith Meredith, aby ukarać tego, kto ją obraził! Walter wygra — w jego oczach już lśnił blask zwycięstwa.Do wieczora wiara Faith w triumf Waltera nieco osłabła.Przez cały dzień w szkole chłopiec był milczący i przygnębiony.— Gdyby na jego miejscu był Jim — westchnęła Faith, gdy wieczorem siedziały z Uną na cmentarzu, na nagrobku Ezekiasza Pollocka.— On umie się bić.Położyłby Dana jednym ciosem.Ale Walter nie ma pojęcia o walce [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •