[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W komnacie nie było nic prócz spiralnych schodów, wznoszących się przy przeciwległej ścianie.Tyyeris ostrożnie przeszedł przez pokój, a echo odbiło tupot jego obutych stóp na kamiennej posadzce.Był mniej więcej w połowie drogi do schodów, gdy usłyszał jakiś dźwięk.Zaczął się niczym słaby szczęk, ale błyskawicznie zmienił się w ogłuszający klekot.Tyyeris poczuł, jak coś ociera się o jego szyję, coś ostrego i kłującego.Zaraz potem strużka krwi pociekła mu po plecach.Dobył miecza i uniósł wzrok, a jego oczy rozszerzyły się w wyrazie osłupienia.W powietrzu roiło się od nietoperzy — były ich setki, latały niepewnie po całej komnacie.Wszystkie były martwe.Pomiędzy chudymi, pożółkłymi kośćmi ich skrzydeł rozciągały się pajęczyny, a w ich pustych oczodołach płonęło to samo upiorne, czerwone światło, co w orbitach czaszko-strażnika.Otwierały pyszczki w bezgłośnym krzyku, a ich ostre jak igły zęby błyszczały w magicznym świetle pióra.Tyveris zaklął i zamachnął się na nietoperza, który podleciał najbliżej niego.Inny zatopił zęby w jego przedramieniu.Z grymasem obrzydzenia strącił z siebie upiorne stworzenie.Małe kreatury miały rozedrzeć go na strzępy, przy czym każde mogło zaatakować i ugryźć go tylko raz.Zawył z wściekłości i okręcił się dziko na pięcie, zataczając swym mieczem zabójczy łuk.Tuzin szkieletonietoperzy zmienił się w chmurę kościstego pyłu, gdy dosięgło ich ostrze miecza.Mimo to jednak nieumarłe nietoperze nadal zaciekle atakowały i latały wokół niego.Strużki krwi ściekały kreto po twarzy Tyverisa, a jego szyję i ramiona pokrywały niezliczone rany od ukąszeń.Z każdym kolejnym dęciem ginęło coraz więcej potworów, rozsypując się w chmurę pyłu i sproszkowanych kości.Powietrze było gęste od kurzu, dławiło, ale on ani na chwilę nie przerywał zadawania rytmicznych, potężnych, zamaszystych ciosów.W końcu w komnacie zapanowała cisza — tylko jeden, ostatni nietoperz-szkielet miotał się bezradnie na ziemi.Tyveris zmiażdżył go pod butem i ruszył w stronę schodów.Kusiło go, by zawołać: — Idę po ciebie, Kelsharo — ale nie było takiej potrzeby.Czarodziejka wiedziała.Ruszył na górę po szerokich, kamiennych stopniach, trzymając w prawym ręku uniesiony do ciosu miecz.U szczytu schodów zaczynał się długi korytarz, na końcu którego znajdowały się drzwi.Po obu stronach korytarza stały pionowo, odwrócone twarzami do siebie, z wyglądu stare, kamienne sarkofagi.W pokrywach trumien widniały płaskorzeźby masek śmierci — podobizny znajdujących się wewnątrz zmarłych.Oczy z lapis lazuli i onyksu wpatrywały się złowieszczo w wojownika.Kamienne usta wy-krzywione w drwiącym, okrutnym grymasie zdawały się zeń szydzić.Odpowiedział im tym samym i ruszył wzdłuż korytarza.Gdy Tyyeris mijał pierwszą parę sarkofagów, poczuł, że jedna z płyt ugina się pod jego ciężarem.Głośne szczęknięcie odbiło się od ścian korytarza, gdy uruchomiony został jakiś niewidoczny mechanizm.Na szczęście nie stracił ani chwili na zastanawianie się, co powinien zrobić w tej sytuacji.Rzucił się szczupakiem do przodu w tej samej chwili, gdy połyskujące ostrza wyprysnęły z ust dwóch masek śmierci po obu jego stronach.Ostrza zetknęły się z głośnym brzękiem tuż za jego głową.Impet skoku pchnął go dalej, poza drugą parę sarkofagów.Spodziewając się, że kolejna para ostrzy wystrzeli z ust masek śmierci, skulił się.Ruch ten o mało nie kosztował go życie, gdyż tym razem ostrza wyłoniły się z otworów ukrytych na wysokości kolan.Tyveris ledwo zdążył przeskoczyć ponad nimi, zanim zderzyły się przy wtórze metalicznego szczęku.Pognał przez korytarz, a kolejne ostrza przecinały powietrze tuż za jego plecami.Zabójcze pułapki zdołały jedynie poszatkować tył tuniki Tyverisa, gdyż trenował on dostatecznie długo i ciężko, by wiedzieć, jak należało sobie z nimi radzić.Kiedy jednak wojownik przeskakiwał nad ostrzami wypryskującymi z przedostatniej pary kamiennych trumien, potknął się i poszorował boleśnie kolanami po posadzce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]