[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zaś ta najdorod-niejsza, o lica mlecznej urodzie na tragicznym kirze włosów, ukazywała w zwiłgłej purpurzeust do całowania nieskorych perłowych zębów wyszczerzenie aż bolesne: chłonęła w piersiżycia luksusem wyjałowione i żmudne egzotycznych namiętności oddechy.Nawet damy su-rowe, pomne na toast niedawny, spoglądały na diwę z rezerwą, lecz i respektem, jak na mon-strację inowierczą; słuchając pieśni swawolnej, splatały ręce suche o niezliczonych ilościachpierścionków i pochylały głowy jak przed kazaniem.Nieco na uboczu sapał w fotelu ciałemwielkim Wojciech Stanisławowicz: ucztą i winem na twarzy spurpurowiały, wystawiał swójgruby pierst z ciężkim herbowym sygnetem i niby kapelmistrz batutą poddawał takty piosnceCarmeny.W zawrotach i skrętach kaprysu już piosnki wibracja rozpylała słowa: dzwoniła nuta sama,kaprysiły dzwięki gołe, śpiewały głoski w wyskokach tanecznych: La la la! sypało się pereł rozpryskiem z piersi śpiewaczki w dzwięki zasobnej.I te lekkości, bańki mydlane, pustoty wygłosyjak cymbał brzęczące, móżdżków ptasich ra-dość i ochota, dzwięczały ludziom w uszach niby fanfara młodości: nęciły porywem wy-obraznie krótkie, biły tęsknotą w skroniach marzycielskich.W motyli barwny tan rozpląsałysię rojenia kobiece.Sama gnuśność unosiła się w zefiry.Na skrzydłach jętek jednodniowychsiepały w tym błędnym promieniu słońca wyrojem niecierpliwym zapały krótkie, siły bez-wolne, energie płonę młodości fanfara święciła swe tryumfy!Wśród głów słuchaczy wszczęło się tymczasem zamieszanie nagłe: jakiś zgiełk niewyraz-ny wmieszał się w dzwięki śpiewu, wzbudzał otrząsy i gniewne obzierania się ludzi.Stojący bliżej okna poczynali sobie zdawać sprawę, że hałas ten pochodzi z ulicy i niesiesię z daleka gwarem zrazu przycichłym, za chwilę jeszcze głośniejszym.W gesty diwy, niewiedzącej, co ten szmer wśród słuchaczy ma znaczyć, wmieszał się przelotnie pytający ruchoburzenia.Nie przerywała sobie jednak, pragnąc strofę bodaj dokończyć, zwłaszcza że iakompaniator uderzył odruchowo w mocniejsze akordy.Wpadła tedy i ona we wtór jeszczewiększej Carmenowej brawury:Miłość ptak to nie zsidłany,Dobru sporny, dziki ptak;Za wolnością jak CyganyW błędnej doli wiedzie szlak.Pod gest i akcent, zgarniający jakby z powietrza wszystkie impety i żary młodzieńcze wgłęboki przegub swych piersi olbrzymich urwał się nagle śpiew i opadło ramię diwy.Szast-nęła trenem w indygnacji karcącej surowo publiczność.Lecz w tejże chwili ktoś w dłonie uderzył, jakby z bicza klasnął.47 Przerwać! huknął głos basowy.Pułkownik stał w oknie i roztwierał je gwałtownie.Mrozne powietrze buchnęło na przera-żone kobiety, niosąc gwar ulicznego zbiegowiska: męskiego chóru dostrajania się bezładne wpohukach okrzyków monotonnych: Wajna! Wajna!W tumulcie mundurowych wyrostków gubił się chór bezładny i zmącił rozbrzmiałym na-gle głosem orkiestry.Wreszcie zestroił się jakoś: trąb mosiężnym łoskotem rozbrzmiał w hej-nał potęgi hymn znany.W blasku bijącym z okien parterowych salonu załopotała się nagle w ulicy olbrzymia trój-barwna chorągiew; Wstać! huknął pułkownik instynktownym akcentem rozkazu, lecz zarazem jakby wżyczliwym ratowaniu ludzi od popełnienia czegoś nieprzystojnego: Wstać potrzeba do-dawał łagodniej.Mężczyzni, których to zastało na krzesłach, powstawali bardzo powoli, obzierając się na-okół, jakby ustępując sobie nawzajem pierwszeństwa.Kobiety czyniły to początkowo wzdumieniu, że się i damy inkomoduje, potem zrywały się z miejsc w popłochu, jedna za dru-gą.W salonie zaległa cisza blada. Sasza! rozległo się u okna i załamało nagle w wzruszeniu. Sasza! brzmiało nisko wwołaniu basowym, starającym się przekrzyczeć tumulty uliczne. Darujcie, państwo! zwrócił się pułkownik z proszącymi dłońmi w pustkę naokoło siebie, gdyż goście wszyscyodsunęli się od okien ku ścianie przeciwległej. Darujcie, syn to mój rodzony!Oschła cisza panowała wśród ludzi z miejsc powstałych.On zaś cofnął się nieco i, pochy-liwszy się bokiem, przyglądał się pod świateł krzyżujące się refleksy jakiemuś zakłębieniutych tłumów na przeciwległym chodniku. To to! mruknął czapki niech zdejmują.Tylko nie bić!.Nie bić tak!. huknąłnagle całym zasobem głosu z piersi. Zabijecie! Poskoczę ja chyba na ulicę mówił, cofając się od okna. Toż i w samej rzeczy zabićgotowi zwrócił się do gości w salonie z wytłumaczeniem czy też prośbą o doradę, co muczynić należy. Ta pierwsza iskra wojenna to piorun w wyobraznie młode.Nie daj Bóg z tymogniem igrać!Nikt nie odpowiadał mu nawet próbą gestu, nawet grymasem na twarzy patrzano w innąstronę.Cisza zimna przykuła się milczeniem do ścian.Wśród kołem pod ścianą stojących gości na krześle pozostał tylko Bolesław, w ramięprzez kogoś trącony zdał się nie czuć tego, nie podnosił się z miejsca.Głową w bary wci-śniętą i czarną plamą włosów wystawioną na ludzi zdał się tępo zapatrzony w sterczące nawysztywnionych nogach lakierki; ramiona opadły wiotko, wydął się w pogarbieniu gors ko-szuli jak biała pierś ptaka, poły frakowe rozrzuciły się na boki: tak zawisał na krześle.Ogłu-szający rozgwar ulicy niósł mu w uszy jakby szyderczy nakaz władz duszy tu wykorzenio-nych, które teraz na obcego życia potrzebę i skrzepienie w jego piersi i czoło wstąpić winne izwać się męstwem.Uniósł nieco głowę i spojrzał spod oka na kilku stojących opodal panów.Po chwili począłsię śmiać sztucznie, szerokimi usty w oba kułaki swoje, cały w pokurcz pogięty na krześle.Lecz niebawem opadł w sobie i zawisł na krześle jak poprzednio.A gdy powracał do gło-wy spokój, przy serca głuchym nacisku zatrzymały się znów myśli wszystkie jakby odrę-twiałe na progu zwierzęcości: w tej, po raz trzeci, ponuro już powracającej hipnozie, przyku-wającej wyobraznię do nagości ciała własnego.Gołym się poczuł w tej chwili na krześle, wobliczu tych wszystkich ludzi strojnych. Dlatego ci panowie zasłaniają mnie od kobiet pomyślał dziwacznie i w tejże chwili podniósł rękę do zalanego potem czoła.I tak się cały w48jeden kłąb nerwów zamienił, że gdy wśród łoskotu orkiestry i pohuków ulicznego chóru diwaw drugim końcu salonu ruszyła się z miejsca, drgnął nagle kurczowo całym ciałem.I podrzucił głowę.Jakoż z kobiet obecnych diwa jedynie zaciekawiła się manifestacją ulicy.I korzystając zpustki pośrodku salonu, teraz dopiero mająca sposobność do całkowitego rozpostarcia trenu,przekroczyła przed oczami ludzi pawiem białym w całej okazałości swej szaty królewskiej.I zatrzymała się przy oknie ostatnim, tuż obok drzwi wiodących do dalszych pokojów sama jedna na przedzie salonu.Gdy diwa swą ciekawość i uwagę skierowała na szyby ku tumultom zbiegowiska, skłóciłto jej zapatrzenie szmer dochodzący tuż spoza drzwi, przy których stanęła: coś jakby krokigwałtowne tłumione dywanem, o tempie tak dziwnie niespokojnym, że w instynktownymlęku musiała odwrócić głowę.W złotym jakby pyle mrocznego za drzwiami wnętrza błysnęła jej w oczach jasnozielonaplama sukni w ruchu giętkim, przysłaniająca czarną sylwetkę męską: rzekłbyś, zmaganie siękobiety z kimś, co się gwałtownie rwał za progi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]