[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po prostu opuściła mnie muza.Miasto Poetów spokojnie popadało w ruinę.Mieszkałem w nim jeszcze rok albo dwa, a może pięć - nie wiem, gdyż byłem wówczas zupełnie szalony.Po dziś dzień krążą opowieści o odzianej w łachmany brodatej postaci, która budziła pielgrzymów, wywrzaskując obelgi, wygrażając pięścią Grobowcom Czasu i wzywając ukrywającego się w nich tchórza, aby wyszedł i stanął do walki.Po pewnym czasie płomień szaleństwa przygasł - choć nie sczezł zupełnie - a ja pokonałem tysiąc pięćset kilometrów dzielących mnie od cywilizacji z plecakiem wypchanym rękopisem poematu, odżywiając się najpierw węgorzami skalnymi, potem śniegiem, a przez ostatnie dziesięć dni niczym, gdyż nie byłem w stanie znaleźć niczego, co nadawałoby się do jedzenia.O następnych dwustu pięćdziesięciu latach nie warto nawet opowiadać, a tym bardziej ich wspominać.Wielokrotnie powtarzane zabiegi Poulsena, żeby utrzymać instrument przy życiu i w gotowości.Dwa długie, kriogeniczne sny podczas nielegalnych podróży z prędkościami podświetlnymi.Każda pozwoliła mi przeskoczyć kilkadziesiąt lat, każda też kosztowała mnie utratę pewnej liczby komórek mózgowych i części pamięci.Czekałem i czekam nadal.Poemat musi zostać ukończony.Będzie ukończony.Na początku było Słowo.Na końcu.kiedy zabraknie już honoru, życia i miłości.Na końcu też będzie Słowo.ROZDZIAŁ 4Nieco po południu następnego dnia “Benares” dotarła do Portu na Krawędzi.Jedna z płaszczek zdechła z wycieńczenia zaledwie dwadzieścia kilometrów od celu.A.Bettik odciął ją i pozwolił odpłynąć z prądem.Druga dotrwała do chwili, kiedy kadłub barki zetknął się z nabrzeżem, po czym przewróciła się brzuchem do góry, wypuszczając bąbelki powietrza z otworów oddechowych.Bettik polecił, aby ją także odcięto, ale mocno wątpił, czy zwierzęciu uda się przeżyć, szczególnie jeśli zostanie porwane przez główny nurt rzeki.Jeszcze przed wschodem słońca pielgrzymi zebrali się przy burcie, obserwując krajobraz.Prawie ze sobą nie rozmawiali, a żaden z nich nie odezwał się ani słowem do Martina Silenusa.Poeta chyba nie miał nic przeciwko temu, gdyż do śniadania wypił potężną porcję wina, następnie zaś zaczął śpiewać sprośne piosenki.Przez noc rzeka rozszerzyła się tak bardzo, że rano przypominała już prawie dwukilometrowej szerokości błękitnoszarą autostradę, przecinającą niskie, zielone wzgórza na południe od Trawiastego Morza.Tak blisko morza nie rosły żadne drzewa, a brązowe i złote odcienie krzewów wkrótce ustąpiły miejsca soczystej zieleni trawy.Przez cały ranek wzgórza stawały się coraz niższe, aż wreszcie zaczęły przypominać mocno spłaszczone wały przeciwpowodziowe, ciągnące się po obu stronach rzeki.Nad północnym i wschodnim horyzontem niebo było wyraźnie ciemniejsze; ci pielgrzymi, którzy wiedzieli, że na większości planet taki widok oznacza bliskość oceanu, musieli sobie co chwila przypominać, że ten ocean, do którego się zbliżali, składa się z milionów hektarów trawy.Port na Krawędzi nigdy nie był dużą osadą, teraz zaś sprawiał wrażenie całkowicie opustoszałego.Kilka budynków stojących przy porytej koleinami ścieżce wyglądało na nie zamieszkane, a po wielu innych oznakach można było się domyślać, że cała ludność uciekła stąd przed co najmniej kilku tygodniami.“Przystań Pielgrzyma”, liczący sobie ponad trzysta lat zajazd wzniesiony na zboczu łagodnego pagórka, spłonął do fundamentów.A.Bettik odprowadził ich na szczyt wzniesienia.- Co będziecie teraz robili? - zapytał pułkownik Kassad androida.- Zgodnie z umową, jaką zawarliśmy ze świątynią Chyżwara, od tej pory jesteśmy wolni - odparł Bettik.- Zostawimy tu “Benares”, żeby czekała na wasz powrót, a sami popłyniemy łodziami w dół rzeki.Potem ruszymy w swoją stronę.- Myślisz o ewakuacji? - zapytała Brawne Lamia.Bettik uśmiechnął się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]