[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdy wêdruj¹ca po kolczas­tym grzbiecie zagajnika plama s³oñca przesuwa³a siê, liœcie na powrót ucieka³y w g³¹b.By³a to forteca, której za³oga naprawia³a i ¿ywi³a swoje mury - zaœ one s³u¿y³y w zamian opiek¹ i obron¹.Tylko coœ takiego mog³o przetrwaæ pod przeklêtym niebem.Lub coœ równie ogromnego, jak Nadroœlina.Gdzieœ, daleko w pó³mroku, rozbrzmia³ têtent.Galop! WyraŸnie da³o siê rozró¿niæ trzy takty.Lecz to nie móg³ byæ koñ! Têtent potê¿nia³ i narasta³, grunt zacz¹³ dygotaæ od uderzeñ ciê¿kich nóg.Przemknê³o w g³êbi, miêdzy korzeniami-wie¿ami, coœ wielkiego, potê¿nego jak góra i zniknê³o w labiryncie zagajników.Têtent oddala³ siê szybko, wreszcie ucich³.Cisza.Dopiero, gdy wróci³a po galopie, sta³o siê jasne, jak jest bezmier­na i g³êboka.Nigdzie tutaj nie szumia³ wiatr.Nie œpiewa³y ptaki, nawet nie brzêcza³y owady.Nie by³o ¿adnych odg³osów ¿ycia.Wysoko, bardzo wysoko na zboczu jednego ze wzniesieñ, blisko kopulastego szczytu, gdzie sk³êbione cielsko Nadroœliny przepuszcza³o wiêcej œwiat³a, rós³ kolejny ciernisty zagajnik.Ale nie! To wzniesiono mur, pierœcieñ obronny, zbudowany z czarnych, twardych jak ¿elazo, kolczas­tych ³odyg.Wielki pierœcieñ, obejmuj¹cy znaczny obszar, opasuj¹cy chyba szczyt wzgórza niczym ciernisty diadem.Wewn¹trz by³o coœ, co przywo­dzi³o na myœl uprawne pola.Mo¿e zieleni³y siê na wiosnê? Teraz, póŸn¹ jesieni¹, by³y martwym ugorem.Dziwne pola, otaczaj¹ce szczyt wzgórza.Wewn¹trz pierwszego pierœcienia znajdowa³ siê drugi, mniejszy, po­³o¿ony w samym œrodku.Kolczasty mur zas³ania³ widok - jednak ponad nim p³ynê³o ku górze kilka smug siwego dymu.Pojawi³a siê brama.W³aœnie - pojawi³a, bo otwarta nagle w samym œrodku kolczastej œciany, niczym dot¹d nie zdradza³a swego istnienia.W przestrzeñ miêdzy zewnêtrznym a wewnêtrznym murem wyjecha³ nie­wielki oddzia³ jeŸdŸców.Wszyscy byli uzbrojeni w ³uki i oszczepy, ponadto nosili brunatnoczarne pancerze z regularnych, prostok¹tnych p³ytek.Ba­jecznie kolorowe, pokryte piêknymi rysunkami tarcze podskakiwa³y na plecach, w rytm poruszeñ wierzchowców.W œlad za jezdnymi ruszy³o kilku pieszych.Bramê zamkniêto.Ca³a grupa dotar³a do zewnêtrznego muru i natychmiast wychynê³o sk¹dœ paru innych pieszych, stoj¹cych chyba na warcie.Otwarto bramê w zew­nêtrznym ogrodzeniu i zamkniêto j¹, gdy tylko ostatni z wojowników znalaz³ siê poza strze¿onym obszarem.Wartownicy, których zmieniono, wrócili do œrodkowego krêgu.JeŸdŸcy ruszyli w dó³ stoku wzgórza.Najpierw przemierzali otwarty, prawie pustynny obszar.W pó³mroku, pod nogami wierzchowców, œcieli³a siê tylko szorstka, sztywna trawa.Po pewnym czasie, ni¿ej, zaczê³y pojawiaæ siê pierwsze kolczaste zagajniki.JeŸdŸcy mijali je obojêtnie, jednak w doœæ znacznej odleg³oœci, jakby boj¹c siê, ¿e zdrewnia³e szpony porw¹ ka¿dego, kto znajdzie siê w ich zasiêgu.Po doœæ d³ugiej wêdrówce, na drodze oddzia³ku wyrós³ nowy las - ale zupe³nie inny, ni¿ mijane dot¹d, nie tylko dlatego, ¿e wiêkszy.Szerokolistne, roz³o¿yste roœliny, wygl¹da³y na delikatne i kruche.Ich gêsto rosn¹ce pióropusze siêga³y niewiele ponad g³owy przedzieraj¹cych siê przez a¿urowy g¹szcz jeŸdŸców.Zwiewnoœæ tego lasu tak dalece odbiega³a od topornej, twardej surowoœci wszystkich innych rzeczy tego œwiata, ¿e wydawa³a siê zupe³nie nie na miejscu.Tym bardziej niezwyk³a by³a ostro¿noœæ, z jak¹ jeŸdŸcy traktowali roœliny, rozgarniaj¹c je, odsuwaj¹c na boki, dbaj¹c o to, by ¿adnej nie uszkodziæ.W g³êbi lasu po³o¿ony by³ rozleg³y teren, poroœniêty przez same m³ode roœliny, jeszcze mniejsze i delikatniejsze, ni¿ te na obrze¿ach Trwa³a tam wytê¿ona praca: kilkunastu wojowników, takich jak ci, co w³aœnie przybyli, zbiera³o i wi¹za³o w wielkie pêki ca³e mnóstwo œciêtych m³odych liœci.Zaraz okaza³o siê, do czego gromadzone zapasy s¹ potrzebne, oto wierzchowce ostro¿nie poczê³y skubaæ co mniejsze listki, przytrzymuj¹c je zêbami u nasady i odrywaj¹c lekkimi szarpniêciami.Nie prze¿uwa³y, nie gryz³y.Pokarm najwyraŸniej w nienaruszonej postaci wêdrowa³ do ¿o³¹d­ków, po³ykany wraz z wielkimi iloœciami rzadkiej œliny.Z g¹szczu wyprowadzono du¿e stado zwierz¹t i zaczêto objuczaæ je pêkami powi¹zanych roœlin.Wojownicy z kolczastych krêgów przyjechali chyba tylko po to, by sk³oniæ swych pobratymców do zakoñczenia pracy.Po nied³ugim czasie poprowadzono zwierzêta ku skrajowi lasu.Œmigaj¹ce wielkimi skokami, pokryte rudym, szczeciniastym w³osiem istoty, pojawi³y siê nie wiadomo sk¹d.Gdy wojownicy wyszli z g¹szczu, nast¹pi³ zajad³y, gwa³towny atak.Rozbrzmia³o kilka g³oœnych, faluj¹cych okrzyków, lecz zag³uszy³ je gard³owy ryk, przechodz¹cy w ochryp³e ujada­nie.Przera¿one zwierzêta, skrzecz¹c, chcia³y uciekaæ.JeŸdŸcy w jednej chwili pozeskakiwali z ich grzbietów i pieszo stawili czo³a napastnikom.Jedna z rudych istot, pchana w³asnym rozpêdem i ciê¿arem, sama nabi³a siê na czarny oszczep, trzymany we wprawnych rêkach.Drzewce pêk³o.Rudy stwór, przebity na wylot, obali³ swego zabójcê na ziemiê i potê¿nym ciosem prymitywnej maczugi przetr¹ci³ mu kark, a zaraz potem, rycz¹c, pochwyci³ k³ami martw¹ ju¿ twarz i zgniót³ na krwaw¹ miazgê.Nastêpny skok by³ krótki, nieudany.Stwór wpad³ miêdzy roœlinne pióropusze na samym skraju lasu i po³ama³ je.Z ³odygi trysn¹³ bia³y sok.Rycz¹c i ujadaj¹c, ruda istota miota³a siê, niczym palona ¿ywym ogniem.W k³êbowisku walcz¹cych rozbrzmia³ okrzyk g³oœniejszy od innych, a potem jakaœ w¹t³a smu¿ka padaj¹cego z góry œwiat³a wyrwa³a b³ysk z ostrza ¿elaznego miecza.Wojownicy z tarczami przegrywali, ich pancerze by³y rozrywane, oni sami zaœ ginêli, druzgotani, ranieni pazurami i k³ami.Tylko dwaj, w samym œrodku bitwy, przez d³ug¹ chwilê stawiali skuteczny opór [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •