[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po wejściu do obozu ułożyliśmy nieboszczyka pod umywalnią, a ja spróbowałem szczęścia na bloku - i udało się.Tego dnia wściekły Czech nie wypędzał nikogo ze sztuby.Metodę nieznajomości języka stosowałem do końca pobytu w obozie.Po niemiecku rozmawiałem tylko w rozmowach koleżeńskich albo gdy załatwiałem jakiś interes, ale gdy tylko ktoś miał do mnie jakąś pretensję, blokowy, kapo albo esesman, nigdy nic nie rozumiałem.To dużo dawało.Bo jak udawałem jełopa, to najwyżej dostałem w mordę i to było wszystko.Poza tym nienawidziłem tego języka i umiałem tylko tyle, ile wbili mi do głowy ciągłym powtarzaniem.Nie robiłem najmniejszego wysiłku, żeby jakieś słowa zapamiętać.Już w latach 1944-1945, gdy powiedziałem Niemcowi - wówczas już po polsku - “nie rozumiem”, przedrzeźniał mnie ze złością:- Nie rozumiem, nie rozumiem! Ile ty lat siedzisz w obozie? - zapytał mnie.- Cztery i pół.- I przez tyle czasu nie nauczyłeś się po niemiecku?- A ile ty lat siedzisz w obozie z Polakami?- Też cztery i pół.- I dlaczego przez tyle lat nie nauczyłeś się po polsku? Polaków jest więcej jak Niemców, a ja i tak lepiej mówię po niemiecku jak ty po polsku.Jak ja będę miał do ciebie interes, to będę mówił po niemiecku, ale jak ty masz interes do mnie, to mów do mnie po polsku albo przez tłumacza.Jeszcze dziś, jak ten język posłyszę, to wariacji dostaję i zdolny jestem popełnić niepoczytalny czyn w stosunku do tego, kto tym językiem mówi.Trudno - uraz psychiczny, który już mi zostanie do śmierci.Kilka razy wpadałem do paskudnej roboty.Dwa czy trzy razy łapano mnie do noszenia tragami żwiru przy pompach obsługujących obóz.Kapo był tam taki wściekły, że nawet na chwilę nas nie odstępował.Chodziliśmy całą grupą, a on bez przerwy z nami i bez przerwy bił grubym stalowym prętem.Tani nie było wesoło.Była jeszcze jedna grupa robocza, przed którą uciekałem jak przed śmiercią.Pracę tę nazywano w obozie zdrobniale “piekiełkiem” - ale to było chyba coś więcej jak piekiełko.Była to praca przy budowie młyna do mielenia kamieni, a właściwie w tym czasie - dopiero kopanie olbrzymiego i głębokiego na kilkanaście metrów dołu pod przyszłe fundamenty młyna, który miał kilka pięter w dół i kilka pięter nad ziemią.Do pracy tej wychodziło codziennie rano i po południu 150 więźniów, a wracało około 100.Reszta niesiona była przez tych 100 w charakterze nieboszczyków, nieprzytomnych lub ciężko pobitych.Urwać się od tej pracy było bardzo ciężko, a nieudana ucieczka to pewna śmierć.Praca w tym miejscu to też prawie to, co śmierć.Cały teren tej pracy otoczony był linią posterunków, którą stanowili więźniowie-Niemcy, każdy z solidnym kołkiem w ręku.Jeśli ktoś próbował ucieczki, a został przyłapany, kapowie bili go kołkami - przy wszystkich, dla odstraszenia - aż do zabicia.A jeśli komuś udało się uciec, to gdy przy końcu pracy - w południe czy też wieczorem - stan ludzi był mniejszy chociaż o jednego, każdy z tych, którzy stali na posterunku, dostawał kijem 25 uderzeń w tyłek.Nikt ich nie żałował, ale oni znów starali się pilnować dobrze, bo pilnując nie musieli ciężko pracować i nikt ich nie bił.W grupie tej na 150 osób pracowało chyba nie więcej jak 100, reszta to kapowie, posterunki i poganiacze.Z tych pracujących około 50 osób przynoszono do obozu nać każdy apel, tzn.w południe i wieczorem.Praca tam była w ten sposób zorganizowana, że ciężką, mokrą glinę wynosiło się z dołu do góry - po deskach bez poręczy - i odnosiło się na odległe o 150 metrów usypisko, którym niwelowało się nierówności terenu.Jedna grupa ludzi pracowała w dole - i to była trochę lepsza praca.Kopali oni ten dół i podrzucali glinę do środka dołu, gdzie stało znów kilku więźniów, którzy nakładali glinę na tragi tym, którzy nosili.Kilku było takich, którzy tylko chodzili z kijami i bili bez przerwy, żeby ludzie dobrze i szybko pracowali.Gorsza praca była tych, którzy nosili.Byli oni bez przerwy w ruchu.Ich runda wyglądała w ten sposób, że po wyrzuceniu gliny z tragi trzeba było biegiem pędzić do dołu - bo z tyłu bił kijem specjalnie do tego postawiony poganiacz.Po deskach schodziło się do dołu i biegiem trzeba było przejść przez szpaler ładowaczy, którzy w tym czasie ładowali tragę.Pędzenie biegiem dawało szansę, że dwóch, trzech może nie zdążyć przyłożyć swojej łopaty i traga będzie lżejsza.Ci, co nosili, starali się jak najszybciej przebiec przez szpaler, a ci, co ładowali, starali się nakłaść na tragę jak najwięcej, bo jeśli który kapo zobaczył, że na tradze jest mało, to ładowacze dostawali dodatkową porcję bicia j kilku szło do noszenia tragi.Z pełnymi tragami wychodziliśmy już po innych deskach do góry.Na deskach już nikt nie bił, ale groziło niebezpieczeństwo spadnięcia, bo deski były śliskie, mokre i zamazane gliną.Gdy ktoś spadł na dół, stał tam już taki magik, który go dokańczał.Nie - on go nie bił po to, żeby go zabić
[ Pobierz całość w formacie PDF ]