[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Poziom okrucieństwa.to właśnie poziom okrucieństwa najbardziej mnie przeraża - wyznała.- Ileż w tym chorego gniewu.Ta kobieta w schowku.nie ma oczu, prawda?- Nie ma.- I córeczka Carverów.I to, co zrobił Peterowi, przyłożył mu lufę do brzucha i strzelał.raz za razem.I ci ludzie tam.wiszący na hakach jak jelenie w sezonie polowań.rozumiesz przecież, o co mi chodzi?- Jasne, rozumiem.Mary, tak naprawdę nie zaczęłaś nawet rozumieć, co tu jest najstraszniejsze - pomyślał Johnny.- To nie tylko seryjny morderca, to doktor Dolittle z książki Brama Stokera.W budynek uderzył szczególnie silny podmuch wiatru.Prze­straszona Mary rozejrzała się.- Nie ma znaczenia, dokąd pójdziemy teraz, bylebyśmy wre­szcie się stąd wydostali - powiedziała.- Na litość boską, chodźmy!- Jasne.Daj mi jeszcze pół minuty, dobrze?Uklęknął między nogami kobiety, czując zapach perfum i krwi.Po raz kolejny sprawdzał klucze; tym razem dopiero jeden z ostat­nich otworzył zamek czegoś, co okazało się niewielką, lecz wyjąt­kowo dobrze zaopatrzoną skrzynką na amunicję.Wyjął z niej osiem, może dziewięć pudełek nabojów - miał nadzieję, że będą pasowały do zgromadzonej przez nich broni - i wrzucił je do torby.- W życiu nie uda mi się tego podnieść - stwierdziła Mary.- Wszystko w porządku, to moja sprawa.Tylko że nie był w stanie załatwić tej sprawy.Ku swemu wielkiemu wstydowi stwierdził, że nie jest w stanie nawet unieść torby z podłogi, nie mówiąc już o tym, żeby zarzucić ją na ramię.Gdyby ta suka tak mnie nie przestraszyła - i znów po prostu nie potrafił opanować śmiechu, tyle że tym razem śmiał się sam z siebie.Serdecznie.- Z czego się śmiejesz? - spytała go ostro.- Nie, nic - zmusił się do opanowania niewczesnej rado­ści.- Złap za pasek.Pomóż mi ją ciągnąć.Udało im się wspólnie posuwać torbę po podłodze.Mary szła ze schyloną głową i wzrokiem utkwionym w wystające lufy.Johnny zerknął na wiszące na hakach zwłoki.Burza, kojoty siedzące przy drodze w równych odstępach niczym gwardia honorowa, kojot pilnujący aresztu, ścierwniki, trupy - pomyślał.- Jak miło byłoby uwierzyć, że to wszystko tylko senna przygoda.A jednak nie śnił - by się o tym upewnić, musiał tylko przez kanaliki skręconego, obolałego nosa wciągnąć kwaśny zapach własnego potu.Wokół niego działo się coś przekraczającego granice wszyst­kiego, w co kiedyś wierzył - granice wszystkiego, w co skłonny był kiedykolwiek uwierzyć - i bynajmniej nie był to sen.- Bardzo dobrze, po prostu nie patrz - wydyszał.- Spokojnie, nie mam najmniejszego zamiaru - odparła.Z przyjemnością stwierdził, że też jest zdyszana.lekko.W holu wiatr usłyszeli wyraźniej.Ralph stał przy drzwiach, wyglądając na ulicę; tulił do siebie syna.Siwy weterynarz stał tuż za nimi.Wszyscy naraz obrócili się ku wchodzącym.- Słyszeliśmy silnik - zakomunikował David.- Wydaje się nam, że słyszeliśmy silnik - poprawił go Ralph.- Czy to radiowóz? - zaniepokoiła się Mary.Wyjęła z torby jeden z karabinów.Lufa powędrowała w kierunku Billingsleya, który skrzywił się i odsunął ją niedbałym gestem.- Nie jestem nawet pewien, czy to był silnik - wyjaśnił Ralph.- Wiatr.- To nie był wiatr - przerwał mu syn.- A światła? - wtrącił Johnny.David potrząsnął głową.- Nie, ale w powietrzu jest tyle piasku.Johnny popatrzył na trzymany przez Mary karabin (lufę skie­rowała w podłogę i to już był postęp), a potem na pełną broni torbę i na Ralpha.Ralph wzruszył ramionami i zerknął na starego weterynarza.Billingsley dostrzegł jego spojrzenie.Westchnął.- Dobra, wyrzucajcie.Zobaczymy, co tu mamy.- Czy to nie może poczekać? - zdenerwowała się Mary.- Jeśli ten szaleniec wróci.- Mój syn twierdzi, że tam też są kojoty - przypomniał jej Ralph.- Nie powinniśmy ryzykować śmierci, proszę pani.Takiej śmierci.- Po raz ostatni przypominam, że mam na imię Mary, nie pani - przerwała mu gwałtownie.- Dobrze już, dobrze.Tylko się pospieszcie.Johnny i Ralph trzymali torbę, Billingsley wyciągał z niej broń i sztuka po sztuce podawał Davidowi.- Układaj je w rzędzie - poprosił.Chłopiec usłuchał i układał karabiny w równym rządku u stóp schodów, gdzie dobiegało światło zza lady.Wreszcie Ralph podniósł i odwrócił torbę.Johnny i Mary łapali wysypujące się z niej latarki i amunicję.Stary Tom odbierał od nich pudełka nabojów, instruując Davida, gdzie je położyć.Kiedy skończyli, przy remingtonach leżały po trzy paczki nabo­jów, a przy ostatniej strzelbie - nic.- Nie mamy niczego do mossberga - oznajmił stary.- To kapitalna broń, ale na dwudziestkidwójki.Pójdziecie po kilka sztuk?- Nie - odparła natychmiast Mary.Johnny spojrzał na nią, wściekły - nie lubił, kiedy kobiety odpowiadały na adresowane do niego pytania - lecz postanowił, że tym razem sobie odpuści.W końcu miała rację.- Brak nam czasu - wyjaśnił Billingsleyowi.- Ale weź­miemy go ze sobą.Ktoś w tym mieście musi mieć naboje do dwudziestkidwójki.Mary, zabieraj go.- Nie, dziękuję - odparła chłodno i wybrała sobie karabin, który weterynarz zidentyfikował jako dwunastostrzałowego rossiego.- Jeśli ktoś ma używać czegoś jako pałki, to chyba raczej mężczyzna, nie uważasz?Johnny zdał sobie sprawę z tego, że został złapany w pułapkę.I to bardzo zręcznie.Ty suko - pomyślał i być może powiedział­by to nawet głośno mimo wiszącego niedaleko na haku męża, gdyby David nie krzyknął nagle: “Samochód!” i nie wyskoczył na ulicę tak szybko, że nie było czasu go powstrzymać.Przyzwyczaili się już do wycia wiatru, czuli, jak potrząsa budynkiem, ale żadne z nich nie było przygotowane na to, jak gwałtownie wyrwie on drzwi z rąk Davida ani na to, że uderzy nimi w ścianę z siłą wystarczającą do pokruszenia szkła.Wiatr zatrząsł kartkami przyczepionymi do tablicy w holu, zerwał kilka z nich i poniósł je na schody.Do środka wpadł piach, Johnny poczuł jego ukłucia na twarzy.Podniósł dłoń, osłaniając nią oczy, i niechcący trafił się w nos.Krzyknął z bólu.- David! - krzyknął Ralph, próbując złapać syna za koszulę.Spóźnił się; jego syn wybiegł w wyjącą ciemność nie prze­jmując się tym, co może w niej na niego czekać.Johnny wiedział, co go tak ożywiło - światła.Obracające się światła, które prze­sunęły się po ulicy od prawej do lewej niczym zamontowane na łożyskach.W ich smudze piasek tańczył szaleńczo.- Hej! - krzyczał chłopiec wymachując ramionami.- Hej! Wy tam, w samochodzie!Światła już się oddalały.Johnny złapał latarkę i wybiegł za Carverami.Wiatr uderzył go, zachwiał nim; musiał złapać się za framugę drzwi, by nie spaść ze schodków [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •