[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Buckleya.- Mówisz tak, jakbyśmy wszyscy mieli tego samego Boga, Davidzie - powiedział ten John Edward Marinville.- Nie mam zamiaru przemawiać do ciebie z góry, moim zdaniem jednak jest wręcz przeciwnie.- Nie jest - odparł spokojnie David.- W porównaniu z Takiem, pan i wódz plemienia kanibali mielibyście tego samego Boga.Widział pan can tak, wiem, że pan widział.I czuł pan, do czego są zdolne.Wargi Johnny'ego drgnęły, co, zdaniem Steve'a, oznaczało, że Marinville przyjął cios, choć nie miał zamiaru się do tego przyznać.- Być może masz rację, lecz człowiek, który mnie tu ściągnął, w niczym nie przypominał Boga.Był to wielki jasnowłosy poli­cjant z poważnymi problemami dermatologicznymi.Najpierw wsadził mi do torby marychę, a potem pobił mnie prawie na śmierć.- Tak.Wiem.Marycha pochodziła z samochodu Mary.I wy­rzucił na drogę coś w rodzaju gwoździ, żeby nas zatrzymać.Kiedy się o tym pomyśli, aż śmiech bierze, taki straszny, nie “ha, ha, ha”.Ten policjant przeszedł przez Desperation niczym wicher, strzelał do ludzi, wyrzucał ich z okien, bił ich, przejeżdżał samo­chodami, ale mimo to nie był w stanie podejść do nikogo z nas, wyjąć rewolweru i powiedzieć: “Idziecie ze mną”.Musiał mieć.- Spojrzał na Johnny'ego bezradnie.- Nie wiem, jak to powiedzieć.- Pretekst - podpowiedział były szef Steve'a.- Tak, właśnie, pretekst.To jest tak, jak w tych starych horrorach: wampir nie może po prostu wejść do domu.Musi zostać zaproszony.- Ale dlaczego? - spytała Cynthia.- Może dlatego, że Entragian, autentyczny Entragian, nadal tkwił mu gdzieś w głowie.Jak cień.Albo jak ktoś, kogo zamknięto w domu, ale kto nadal może przecież wyglądać przez okna i walić w drzwi.Teraz Tak jest w mojej mamie.w tym, co z niej pozostało.i zabiłby nas, gdyby tylko mógł, ale jestem pewien, że nadal potrafiłby upiec najlepszy w świecie sernik pomarań­czowy, gdyby tylko chciał.David na moment spuścił wzrok.Usta mu drżały.Opanował się jednak i podniósł głowę.- To, że potrzebował pretekstu, żeby nas dopaść, naprawdę nie ma żadnego znaczenia.To, co mówi, też często nie ma zna­czenia, to nonsensy, słowa wypowiedziane pod wpływem chwili.Chociaż zostawia ślady.Zawsze zostawia jakieś ślady.Zdradza się, pokazuje, kim jest naprawdę, jak ci ludzie, którzy widzą różne rzeczy w plamach atramentu.- Jeśli to nie ma znaczenia, co ma? - spytał Steve.- Że dopadł nas, a innym ludziom pozwolił odjechać! On wierzy, że wybrał nas przypadkowo, jak małe dziecko, które w supermarkecie wrzuca do koszyka mamy te puszki, które przy­padkiem wpadną mu w oczy, ale to nie zdarzyło się w ten sposób.- Tylko jak z Aniołem Śmierci w Egipcie, prawda? - spytała Cynthia dziwnie bezdźwięcznym głosem.- Ale na odwrót.No­siliśmy na sobie znak, który naszemu Aniołowi Śmierci, temu Entragianowi, powiedział, że ma nas zatrzymać, dopaść, a innym pozwolić odjechać?David skinął głową.- Oczywiście.Wtedy nie wiedział.Teraz wie.Mi him en tow, mógłby powiedzieć.Że nasz Bóg jest mocny, że nasz Bóg jest z nami.- Jeśli w ten sposób objawia się fakt, że mój Bóg jest ze mną, mam nadzieję, że nigdy nie zwrócę na siebie Jego uwagi, gdy jest wkurzony - stwierdził Johnny.- Teraz Tak pragnie tylko, żebyśmy wyjechali - mówił dalej chłopiec.- I wie, że możemy wyjechać.Z powodu wolnej woli.Wielebny Martin często mówił o wolnej woli.Wielebny Ma.Ma.- Synku? - zaniepokoił się Ralph.- Synku, co się stało? Nic ci nie jest?David wzruszył ramionami.- Nie, nic.To bez znaczenia.Najważniejsze, że Bóg nigdy nie zmusza nas, żebyśmy postąpili zgodnie z Jego wolą.Mówi nam, czego chce, a potem odsuwa się w cień i czeka, co będzie dalej.Żona wielebnego Martina przyszła kiedyś i słuchała, jak mówi o wolnej woli.Powiedziała, że jej matka lubiła powtarzać takie zdanie: “Bóg mówi, bierz, co chcesz.i płać”.Tak otworzył nam drogę z miasteczka, ale nie jest to droga, którą powinniśmy wybrać.Jeśli ją wybierzemy, jeśli opuścimy Desperation, nie wypełniwszy zadania, które nam Bóg przeznaczył, zapłacimy za to cenę.Jeszcze raz przyjrzał się otaczającym go twarzom i znów ostat­nią, tą, na której zatrzymał wzrok, była twarz Johna Marinville'a.- Ja zostanę niezależnie od okoliczności - dodał jeszcze - ale żeby wypełnić zadanie, musimy pozostać wszyscy.Musimy oddać się Bogu, wypełnić Jego wolę i musimy być gotowi na śmierć.Bo śmierć może spotkać nas wszystkich.- Jesteś szalony, mój chłopcze - stwierdził Johnny.- Na ogół w moich ustach to komplement, ale tym razem sprawy zaszły nieco za daleko, nawet dla mnie.Nie dożyłem swych zaawansowanych lat po to, by zostać zastrzelonym na pustyni albo zadziobanym przez ścierwniki.Jeśli zaś chodzi o Boga, dla mnie Bóg umarł w Strefie Zdemilitaryzowanej mniej więcej w sześćdziesiątym dziewiątym.Umarł przy wtórze Purple Haze Jimi Hendrixa, granej przez Radio Armii Amerykańskiej.- Niech pan wysłucha reszty, bardzo proszę.Zrobi pan to dla mnie?- A powinienem? Dlaczego?- Bo to dobra historia - odparł David, pociągnął łyk jolt coli i skrzywił się, przełykając.- Bardzo dobra historia.Wy­słucha jej pan?- Przecież ci mówiłem.Godzina opowieści minęła.David milczał.W półciężarówce Steve'a zapadła cisza.Steve uważnie przy­glądał się Johnny'emu.Gdyby Johnny wykonał choćby najdrob­niejszy ruch ku tylnym drzwiom rydera, gdyby choć spróbował je podnieść, miał zamiar rzucić się na niego i przytrzymać.Nie marzył o tym, wiele lat spędził w rygorystycznie hierarchicznym światku rockowych półgwiazd i półgwiazdek, więc coś takiego sprawiłoby, że czułby się jak Fletcher Christian przy kapitanie Blighu, ale miał zamiar przytrzymać Marinville'a, jeśli będzie do tego zmuszony.Kiedy Johnny tylko wzruszył ramionami, uśmiechnął się, przy­siadł obok Davida i wybrał sobie butelkę jolta, Steve poczuł więc wielką ulgę.- Doskonale, godzina opowieści zostaje przedłużona.Ale tylko na dzisiejszy wieczór.- Wyciągnął rękę i zmierzwił włosy Davida.Niezdarność tego gestu uczyniła go dziwnie wzruszają­cym.- Wiesz, dobre historie były moją piętą Achillesową prak­tycznie od chwili, kiedy wyszedłem z kojca.Jedno chcę ci jednak wyjaśnić.Chciałbym, żeby ta historia zakończyła się słowami: “A potem żyli długo i szczęśliwie”.- Nie tylko ty - westchnęła Cynthia.- Sądzę, że facet, którego spotkałem, powiedział mi wszystko, ale wielu rzeczy nadal nie wiem - wyznał chłopiec.- Niektóre są jakby.zamazane albo po prostu ich nie ma.Może dlatego, że nie potrafiłem ich zrozumieć, może dlatego, że nie chciałem.- Zrób wszystko, co w twojej mocy - poradził mu Ralph.- To z pewnością wystarczy.David spojrzał w cienie i zastanowił się - choć Cynthii wy­dawało się, że raczej coś przywołuje - a potem zaczął mówić.3- Billingsley opowiedział nam legendę i jak chyba w więk­szości legend, w niej też prawie wszystko było nieprawdziwe.To nie zawał zamknął Chińską Sztolnię, to po pierwsze.Została zamknięta celowo.I nie zdarzyło się to w tysiąc osiemset pięć­dziesiątym ósmym roku, choć wtedy rzeczywiście sprowadzono pierwszych Chińczyków, lecz we wrześniu tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego.Na dole, kiedy to się zdarzyło, było pięćdziesięciu siedmiu górników, nie czterdziestu, i czterech bia­łych, nie dwóch.A korytarz sięgał na sześćdziesiąt metrów w głąb, nie czterdzieści pięć, jak w opowieści pana Billingsleya.Wyob­rażacie sobie? Sześćdziesiąt metrów w łupkach, które mogły zawalić się na nich lada chwila.David przymknął oczy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •