[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie pró­bował też pobierać swojej części z tego, co inkasowali od chorych i ich rodzin lekarze czy pielęgniarki.Ci, którzy pracowali w tej części Świętego Mykoły, niczym w najniż­szym kręgu dantejskiego piekła, nie dostawali pieniędzy od Kostyszyna, musieli utrzymać się sami.Jeśli któryś zdołał sobie zaskarbić szczególne poważanie wśród klien­tów i zaczynał obnosić się z bogactwem, mógł liczyć na zainteresowanie przełożonych i, z czasem, na awans do któregoś z lepszych oddziałów, gdzie kurowali się pacjenci przychodzący do szpitala z indywidualnego polecenia.Większość z tych ostatnich wyrażała się czasem pobła­żliwie o „filantropii" Profesora, który wielkodusznie tole­rował bandy zasmradzającej mu klinikę, hałaśliwej biedo­ty.Kuziew nie zamierzał wyprowadzać ich z błędu.W isto­cie to nie wielcy goście, choćby nie wiem jak astronomicz­ne sumy oferowali i jakimi przysługami potrafili się od­wdzięczyć, ale właśnie ta biedota, wysupłująca tutaj osz­czędności całego życia, była dla Świętego Mykoły głów­nym źródłem dochodu.Wyszedłszy z budynku, jeszcze na schodach Kuziew uniósł do twarzy telefon i przywoławszy sekretarkę, kazał się łączyć z Wendzyłowiczem.·Wendzyłowicz właśnie przechadzał się w tym czasie po wysypanym żużlem parkingu między Parachowką a Czar­cim Wirażem.W wydłużonej kabinie białego szpitalnego furgonu siedziała tylko rudawa, krągła pielęgniarka o za­dartym nosku, zwana Zlewką, oraz dobierający się do niej z braku lepszego zajęcia Wieniczka, zmiennik Perhata, któremu szef kazał rankiem znaleźć sobie miejsce w ja­kimś innym wozie.Na dźwięk telefonu satelitarnego Zle­wka wysmyknęła się zręcznie i usłyszawszy, kto chce roz­mawiać z doktorem, czym prędzej pobiegła go przyprowa­dzić.Wendzyłowicz? Co tam się u was, hm, wyrabia? -mówił Kuziew, mijając kłaniającego się z szacunkiem straż­nika, pilnującego zastrzeżonej części szpitalnego parku.-Dzwoni mi tu z Kolonii jakiś histeryk, że się nie zatrzy­maliście na noc, że Perhat nie pilnuje planu i pyskuje.No, co tam jest?Wendzyłowicz nie stanął na wysokości zadania.Powi­nien być w każdej chwili gotów do udzielenia szefowi wy­czerpujących wiadomości.Tymczasem, dukając, musiał w końcu przyznać, że nie orientuje się, dlaczego zatrzy­mali się tu, a nie gdzie indziej.Jego gorączkowe zapew­nienia, że dziewczynka czuje się doskonale i że wszystko jest w porządku, zostały przez Kuziewa ucięte gniewnym pytaniem:- Wendzyłowicz, czy ja wam muszę przypominać, dla­czego wy tam jesteście?- Nie, Borysie Fiodorowiczu - zapewnił lekarz, prze­klinając się w duchu.- A ja wam i tak przypomnę.Wy tam, Wendzyłowicz, jesteście dlatego, że Profesor was, przez wzgląd na wa­szego ojca, wyciągnął z nędzy, wysłał na staż, przyuczył i w ogóle zrobił z was człowieka.Zainwestował w was, ro­zumiecie? Zaufał.I niech was Christos spasi kiedykol­wiek go zawieść, bo bez niego jesteście chodzące gówno i jeszcze mniej, poniał? Ja mam codziennie na wasze miej­sce trzydziestu takich!- Borysie Fio.- Dobrze, dość - burknął Kuziew i rozłączył się.Chwi­le potem wchodził do swego gabinetu.Usiadł za biurkiem, lekkim i funkcjonalnym, bez baterii telefonów, nie przy­pominającym w niczym mahoniowego lotniskowca z głów­nego budynku, i przez dłuższą chwilę zastanawiał się, wciąż nie opuszczając zaciśniętej w ręku słuchawki.Problem polegał na tym, że zupełnie nie wiedział, co właściwie mu się nie podoba.Telefon z biura fundacji w Kolonu na pewno nie był powodem do niepokoju.Per­hat nie trzymał się planu? Tutaj trzymanie się planów nie było ani cnotą, ani dowodem mądrości.Tylko jakiś-durny szwab, który przez całe życie nie wychylił nosa poza stre­fy ochronne luksusowych hoteli, mógł w tym widzieć coś dziwnego.Na drodze panował spokój, ostatnie spory mię­dzy drużstwami uspokoiło porozumienie sprzed trzech miesięcy i nie odżyją, dopóki nie stanie się coś, co by ra­dykalnie zmieniło układ sił.Jutro pod wieczór szpitalna ciężarówka dojedzie do Kijowa, tam będzie już na dziew­czynkę czekał samolot Harta.Co właściwie może się przydarzyć? Skąd ten dziwny, męczący niepokój?Rzecz w tym, że Kuziew nauczył się nie lekceważyć swoich podświadomych niepokojów.Gdyby nie to, już dawno by nie żył.To ta cholerna telewizja, myślał, przypominając sobie, po co tutaj przyszedł.Z jednej strony wiedział, że to się szpitalowi przyda, że zaowocuje konkretnymi, dodatkowy­mi pieniędzmi.Z drugiej, choć zgadzał się ze wszystkimi argumentami, jakimi go przekonywano, i nie mógł nic za­rzucić ich logice, instynkt starego lisa burzył się przeciw­ko rozgłosowi.Przez całe życie uważał, że sprawy trzeba załatwiać dyskretnie - im większa wartość kontraktu, tym mniej osób powinno o nim wiedzieć.Nie mogło być inaczej, tylko właśnie wplątanie w tę całą sprawę telewi­zji drażniło jego podświadomość [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •