[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wszyscy przykucnęli, rozglądając się wokół.Starali się jakoś pojąć znaczenie tego, co mieli przed oczyma.Z tego miejsca wyraźnie było widać prawdę.Makabrycznego wzgórza nie wspierało żadne rusztowanie.Składało się ono wyłącznie z udeptanych ciał.– Rampa oblężnicza – wykrztusił w końcu Trzpień cichym, niemal nieśmiałym tonem.– Chcieli kogoś dorwać.– Nas – dobiegł z góry cichy bas.Unieśli gwałtownie kusze.Paran spojrzał na dach kamienicy.Na jego brzegu stało kilkanaście postaci widocznych w blasku odległych pożarów.– Przywlekli drabiny – ciągnął ten ktoś z góry, tym razem w języku daru.– Ale i tak ich pokonaliśmy.Ci wojownicy nie byli Szarymi Mieczami.Mieli zbroje, lecz złożone z niedobranych fragmentów.Twarze oraz odsłoniętą skórę pokrywały im dziwne pręgi.Wyglądali jak ludzie-tygrysy.– Podoba mi się ta farba! – zawołał do nich Płot, również w języku daru.– O mało się nie zesrałem ze strachu.Przywódca grupy – wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, ściskający w zakutych w stal dłoniach białe jak kość, pokryte czarnymi paskami kordelasy – uniósł głowę.– To nie jest farba, Malazańczyku.Zapadła cisza.Potem mężczyzna skinął kordelasem.– Wejdźcie na górę, jeśli chcecie.Z dachu spuszczono drabiny.Biegunek się zawahał.Paran podszedł do niego.– Myślę, że powinniśmy to zrobić.Ci ludzie coś w sobie mają.Barghast przerwał mu pogardliwym prychnięciem.– Naprawdę?Skinął na Podpalaczy Mostów, każąc im wspiąć się na drabiny.Paran przyglądał się im.Postanowił, że wejdzie na dach ostatni.Zobaczył, że Wykałaczka również zwleka.– Jakiś problem, kapralu?Wzdrygnęła się, masując prawe ramię.– Coś cię boli – zauważył kapitan, przyglądając się jej skurczonej twarzy.– Czy jesteś ranna? Chodźmy do Młotka.– On mi nie pomoże, kapitanie.Zapomnijmy o tym.Doskonale wiem, jak się czujesz.– W takim razie gramol się na górę.Żołnierka ruszyła ku najbliższej drabinie, jakby szła na szubienicę.Paran zerknął w dół rampy.W mroku u jej podstawy, daleko poza zasięgiem pocisków, poruszały się widmowe postacie.Być może Tenescowri bali się wejść na górę.Kapitana to nie dziwiło.Zaczął się wspinać, walcząc z ukłuciami bólu.Płaski dach kamienicy przypominał małe podgrodzie.Rozbito tu namioty i ustawiono baldachimy, a na odwróconych tarczach paliły się ogniska.Widać było worki z prowiantem oraz beczułki z wodą i winem.Obok nich spoczywał szereg nakrytych kocami postaci.Polegli, w sumie siedmiu.Paran zauważył w niektórych namiotach innych leżących ludzi, najprawdopodobniej rannych.W pobliżu zapadni ustawiono chorągiew, żółtą, pokrytą ciemnymi plamami dziecinną bluzeczkę.Wojownicy milczeli, obserwując Biegunka, który kazał drużynom zająć pozycje w narożnikach dachu i sprawdzić, co jest na dole oraz po drugiej stronie.Przywódca grupy odwrócił się nagle płynnym, pełnym przerażającej gracji ruchem i spojrzał na kapral Wykałaczkę.– Masz coś dla mnie – oznajmił.Wybałuszyła oczy.– Słucham?Wsunął do pochwy jeden z kordelasów, podszedł do niej, dotknął prawego ramienia kobiety i zacisnął dłoń na okrytym kolczugą bicepsie.Rozległ się stłumiony stukot.Wykałaczka wciągnęła głośno powietrze.Po chwili wypuściła miecz, który upadł z brzękiem na smołowany dach, i zaczęła szybkimi, urywanymi ruchami zdejmować kolczą opończę.– Beru błogosław! – zawołała z ulgą.– Nie wiem, kim jesteś, do Kaptura, ale one mnie zabijały.Stawały się coraz ciaśniejsze.Bogowie, ból! Powiedział, że nigdy nie zejdą.Powiedział, że już zawsze będę musiała je nosić.Nawet Szybki Ben tak powiedział.Nie można się dogadać z Treachem.Tygrys Lata jest szalony, obłąkany.– Tygrys Lata nie żyje – przerwał jej Daru.Zdejmująca opończę Wykałaczka zamarła w bezruchu.– Słucham? – wyszeptała.– Nie żyje? Treach nie żyje?– Tygrys Lata osiągnął ascendencję, kobieto
[ Pobierz całość w formacie PDF ]