[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przez następną chwilę jeszcze raz próbował wypatrzyć coś w papierach.Niedość, że pokryto je drobnym i niewyraznym, niemożliwym do odcyfrowania pi-smem runicznym, to jeszcze większość tekstu zepchnięto na lewą stronę kartek,jakby litery zabrał ze sobą odpływ.Prawa strona pozostawała na ogół pusta, wy-jąwszy występujące tu i ówdzie niewielkie skupiska znaków, ustawione jedno poddrugim.Całość była dlań kompletnie niezrozumiała; budziła jedynie nikłe poczu-cie bliżej nieokreślonej swojskości.Ponownie zwrócił więc uwagę na kopertę i jeszcze raz zbadał niektóre z takzamaszyście przekreślonych nazwisk.136 Howard Bell, niewiarygodnie bogaty autor bestsellerów, pisujący nędzneksiążki, które jednakowoż sprzedawały się do ostatniego egzemplarza, pomimo a może właśnie dlatego  że nikt ich nie czytał.Dennis Hutch, magnat fonograficzny.Teraz, kiedy już uzyskał właściwy kon-tekst dla tego nazwiska, Dirk świetnie wiedział, o kogo chodzi.Aries Rising Re-cord Group, zbudowane na ideałach lat sześćdziesiątych  w każdym razie natym, co wówczas za ideały uchodziło  w latach siedemdziesiątych znacznie sięrozrosło, a następnie bez pudła utrafiło we wszechobecny materializm lat osiem-dziesiątych.Obecnie było potężnym konglomeratem przemysłu rozrywkowegopo obu stronach Atlantyku.Dennis Hutch zajął naczelny stołek, kiedy założycielwytwórni zmarł w wyniku śmiertelnego przedawkowania ceglanego muru, któryzażył pod zgubnym wpływem nowego ferrari i butelki tequili.ARRGH! to zara-zem wytwórnia, która wydała płytę  Ziemniak parzy.Stan Dubcek, główny udziałowiec firmy reklamowej o idiotycznej nazwie,która zdołała opanować większość brytyjskich i amerykanskich firm reklamo-wych (ich nazwy nie były nawet w połowie tak idiotyczne, musiały zatem zostaćwchłonięte w całości).A tu  niespodzianka!  kolejne nazwisko, które Dirk natychmiast rozpo-znał, skoro wiedział już, jakich nazwisk ma szukać.Roderick Mercer, największyw świecie wydawca najpodlejszych brukowców.Dirkowi nie od razu wpadł w okoz powodu nieznajomego  erick zaraz po  Rod.No, no, no.Tu oto są ludzie  niespodziewanie pomyślał Dirk  którzy naprawdę cośposiadają.Bez wątpienia więcej niż tylko przyjemny domek przy Lupton Roadz rozrzuconymi tu i ówdzie bukietami suszonych kwiatków.Mieli także i tę prze-wagę, że ich głowy nadal spoczywały na karkach, chyba że Dirkowi znów umknę-ła jakaś dramatyczna wieść.Co to wszystko ma znaczyć? Co to za kontrakt? Jakto się stało, że wszyscy, którzy mieli go w rękach, osiągnęli oszałamiające sukce-sy, ze smutnym wyjątkiem Geoffreya Ansteya? Każdy, komu ta umowa przeszłaprzez ręce, bardzo na niej skorzystał.Z wyjątkiem tego, kto dostał ją ostatni; tego,kto nadal ją miał.To właśnie jest ziemniak, który parzy.Lepiej go nie mieć, kiedy przyjdzie wielki gość.Dirkowi przyszło nagle na myśl, że to właśnie sam Geoffrey Anstey podsłu-chał rozmowę o ziemniaku, o tym, że trzeba się go pozbyć, podać dalej.Jeśli do-brze pamiętał tamten wywiad z Painem, to on wcale nie twierdził, że sam słyszałtę rozmowę.Lepiej go nie mieć, kiedy przyjdzie wielki gość.Myśl  potworna  brzmiała mniej więcej tak: Geoffrey Anstey był roz-brajająco naiwny.Podsłuchał rozmowę  czyją? (Dirk wziął kopertę i przebiegłwzrokiem listę nazwisk)  i pomyślał, że ma dobry, taneczny rytm.Ani przezchwilę nie zdawał sobie sprawy, że to, czego właśnie słucha, przyniesie mu w koń-137 cu tak ohydną śmierć.Zrobił z tego przebojową piosenkę, a kiedy naprawdę wrę-czono mu ziemniak, który parzy, po prostu go wziął.Więc nie bierz go, nie bierz go, nie, nie bierz go.I zamiast wziąć sobie do serca radę, którą uwiecznił w słowach.Podaj go dalej, podaj dalej, dalej podaj go.wepchnął go za złotą płytę na ścianie własnej łazienki.Lepiej go nie mieć, kiedy przyjdzie wielki gość.Dirk zmarszczył czoło i w zamyśleniu zaciągnął się głęboko ołówkiem.Przecież to śmieszne.Musi zdobyć jakieś papierosy, jeśli ma przemyśleć sprawę przy jakim takimrygorze intelektualnym.Naciągnął płaszcz, wepchnął na głowę kapelusz i ruszyłw stronę okna.Okna nie otwierano od.W każdym razie nie za jego tu bytności, piszczałowięc i opierało się temu niezwyczajnemu atakowi na swoją niezawisłość.Kiedywyszarpał już wystarczająco szeroki otwór, wspiął się na parapet, wlokąc za sobąpoły skórzanego płaszcza.Miał do wykonania całkiem niezły sus, ponieważ domposiadał wysokie sutereny, do których od frontu wiodły wąziutkie stopnie.Odchodnika oddzielała je cienka barierka, a Dirk musiał wylądować za nią.Bez chwili wahania skoczył; w trakcie skoku przypomniał sobie, że kluczykiod samochodu zostały na stole.Zaczął się zastanawiać, kiedy tak leciał niezgrabnie w powietrzu, czy nie wy-konać nagłego zwrotu i nie sięgnąć desperacko w stronę okna w nadziei, że zdołauchwycić się parapetu, lecz po dojrzałym namyśle doszedł do wniosku, że w tejsytuacji nawet najmniejszy błąd może go zabić, podczas gdy krótki spacer z pew-nością mu nie zaszkodzi.Wylądował ciężko po drugiej stronie barierki, lecz poły płaszcza wplątały sięmiędzy sztachety, skąd musiał je wyrwać na siłę, wydzierając przy okazji kawałekpodszewki.Kiedy ustąpiło pouderzeniowe dzwonienie w kolanach i Dirk odzyskałjuż tę resztkę hartu ducha, jaka mu jeszcze pozostała po wszystkich dzisiejszychprzejściach, zorientował się, że jest dobrze po jedenastej, więc wszystkie pubybędą raczej zamknięte, w związku z czym spacer po papierosy może okazać siędłuższy, niż mu się początkowo zdawało.Zastanowił się, co robić dalej.Przede wszystkim należało wziąć pod uwagę aktualną lokalizację i stan duchaorła.Jedyna bowiem droga do kluczyków wiodła przez drzwi wejściowe i opano-wany przez orła korytarz.Ostrożnie, na palcach, Dirk wspiął się po schodkach do frontowych drzwi,przykucnął i pełen nadziei, że draństwo nie zacznie skrzypieć, delikatnie uniósłklapkę okienka na listy i zajrzał do środka.W ułamku sekundy w grzbiet dłoni wbił mu się wielki szpon, a ogromnyskrzeczący dziób świsnął tuż przy jego oku; w oko nie trafił, lecz za to wyrył138 paskudną szramę na i tak już sponiewieranym nosie.Dirk zawył z bólu i odskoczył, niezbyt jednak daleko, gdyż szpon nadal tkwiłw jego dłoni.Zamachnął się rozpaczliwie i z całej siły walnął w szpon, wywołu-jąc tym jeszcze silniejszy ból dłoni, gdyż ostry pazur wbił się głębiej.Wywołałtakże ogromne, rozsierdzone poruszenie po drugiej stronie drzwi, przy którymnajlżejszy ruch oznaczał potężne szarpnięcie obolałej dłoni.Dirk wolną ręką złapał za potężny pazur i próbował go wyszarpnąć.Szponokazał się jednak nieprawdopodobnie silny, a ponadto trząsł się cały od furii ptaka,który czuł się schwytany w pułapkę.W końcu Dirk zdołał jakoś uwolnić rękęi zaczął ją masować i rozcierać.Orzeł także szarpnął się gwałtownie w tył i Dirk usłyszał, jak ucieka w głąb ko-rytarza, zahaczając o meble i rysując po ścianach ogromnymi skrzydłami, skrze-cząc i pokrzykując przerazliwe.Dirk przez chwilę igrał z myślą, czy nie spalić budynku do samych funda-mentów, lecz gdy pulsujący ból w dłoni nieco zelżał, uspokoił się i postanowiłsprawdzić, czy nie zdoła spojrzeć na sprawy z punktu widzenia orła.Nie zdołał [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •