[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Otworzyłem biurko i wyjąłem automatycznego colta 38, typu znanego jako Super Match.Nie miałem go idąc z wizytą do pani Lewin Lockridge Grayle.Zdjąłem mary­narkę, założyłem kaburę operacyjną, wcisnąłem do niej pistolet, zapiąłem ją i z powrotem włożyłem marynarkę.Na Indianinie zrobiło to akurat takie wrażenie, jakbym podrapał się w szyję.- Mieć wóz - powiedział.- Duży wóz.- Nie podobają mi się już duże wozy.Mam swój.- Jechać mój wóz - oświadczył z groźbą w głosie.- Jechać twój wóz - zgodziłem się.Zamknąłem biurko i kancelarię, wyłączyłem dzwonek i wyszedłem, zostawiając drzwi do poczekalni otwarte jak zwykle.Przeszliśmy przez korytarz do windy.Indianin śmierdział.Nawet windziarz to zauważył.Rozdział dwudziesty pierwszyBył to siedmioosobowy granatowy sedan, ostatni model Packarda robiony na zamówienie.Samochód, w jakim się nosi naszyjniki z pereł.Zaparkowany był przy hydrancie przeciwpożarowym, a za kierownicą czekał ciemnoskóry szofer o wyglądzie cudzoziemca i twarzy rzeźbionej w drzewie.Tapicerka była z pikowanego szarego jedwabnego rypsu.Indianin posadził mnie na tylnym siedzeniu.Siedząc tam samotnie, czułem się jak wysokiej klasy nie­boszczyk wystawiony na publiczny widok przez przedsiębiorcę, pogrzebowego z wielkim poczuciem smaku.Indianin usiadł obok szofera, wóz zawrócił na środku ulicy, a policjant stojący po przeciwnej stronie zaprotesto­wał słabym głosem, jakby nie na serio, i prędko się nachy­lił, żeby zawiązać sznurowadło.Ruszyliśmy na zachód, zjechaliśmy na Sunset i sunęliś­my szybko i bezgłośnie.Indianin siedział nieruchomy obok szofera.Od czasu do czasu czułem go węchem.Szofer wyglądał tak, jakby drzemał, ale wyprzedzał rajdowców w otwartych sedanach bez wysiłku.Wszyscy dawali mu wolną drogę.Zdarzają się tacy kierowcy.I na takich trafiał.Przejechaliśmy milowej długości jaskrawe półkole Stripu z antykwariatami reklamującymi się sławnymi nazwi­skami gwiazd ekranu, wystawami pełnymi nicianych koronek i starych naczyń, z eleganckimi nocnymi lokalami sławnymi z szefów kuchni i sal gry, zarządzanymi przez ogładzonych adeptów Sinej Bandy, z domem mody z cza­sów kolonialnych, dziś sprzedającym stare kapelusze, ze zgrabnymi budowlami w stylu moderne, w których hollywoodzcy handlarze żywym towarem nie przestają gadać o interesach i zarobkach, z barem, w którym nie trzeba wysiadać z samochodu i który jakoś tu nie pasował, mimo że kelnerki ubrane były w białe jedwabne bluzki, czaka doboszów, a poniżej już tylko w wysokie buty ze lśniącej heskiej skóry.Minęliśmy to wszystko i zjechaliśmy szerokim, łagodnym łukiem na okrężnicę Beverly Hills, od południa z widokiem na światła wszystkich kolorów tęczy, i kryształowo czyste w bezmglisty wieczór, od północy na ocienione rezydencje na stokach gór, minęliśmy samo Beverly Hills i wjechaliśmy na kręty podgórski bulwar, w nagły chłodny zmierzch i powiew wiatru od oceanu.Popołudnie było ciepłe, ale się tego nie czuło.Przemknę­liśmy, mijając z daleka grupę oświetlonych budynków i nie kończący się rząd lśniących od świateł rezydencji, stoją­cych niezbyt blisko szosy.Zjechaliśmy w dół, żeby ominąć wielkie zielone tereny do gry w polo, sąsiadujące z nie mniejszym terenem do ćwiczeń, wznieśliśmy się znów na szczyt wzgórza i wykręciliśmy w stronę gór stromą górską szosą z gładkiego, asfaltu, biegnącą między pomarańczowymi gajami, kaprysem jakiegoś nababa, bo pomarańcze na ogół tu nie rosną.Stopniowo skończyły się oświetlone okna milionerskich siedzib, szosa się zwęziła i już byliśmy w Stillwood Heights.Z jakiegoś kanionu powiało zapachem szałwi, co mi przypomniało nieboszczyka i bezksiężycową noc.Stiukowe domy z rzadka tkwiły w zboczu jak płaskorzeźby.Dalej nie było już domów, tylko ciemne i ciche wzgórza, nad nimi parę wczesnych gwiazd, wstążka asfaltu i po jednej stronie strome urwisko nad karłowatymi dębami i manzanitą, skąd można chwilami, jeżeli się postoi cicho i zaczeka, dosłyszeć wołanie przepiórki.Po drugiej stronie drogi ciągnął się pas nagiej gliny, na którego skraju rozsiane z rzadka polne kwiaty czepiały się wytrwale jak niegrzecz­ne dzieci, kiedy nie chcą iść do łóżka.Potem droga skręciła w wąziutki przesmyk, pod potęż­nymi oponami zagrzechotały luźne kamyki i samochód wdarł się już nie tak bezszelestnie na długi podjazd obsa­dzony dzikim geranium.U szczytu podjazdu, dyskretnie oświetlony, samotny jak latarnia morska, stał zamek czar­noksiężnika, orle gniazdo, czworokątny budynek ze stiuku i szklanej cegły, surowy i modernistyczny, a jednak nie­brzydki i całkiem szykowny jak na siedzibę, na której konsultant psychiatryczny wywiesił swój szyld [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •