[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Dlaczego?Obejrzał się za siebie.Sowieci byli już blisko.Motocykliści leżeli na swoich maszynach.Z odkrytych ciężarówek prażył huraganowy ogień.Znalazł się w miejscu, w którym Sarah zjechała z drogi.Z przeciwka na motocyklach nadjeżdżali bandyci - kolejny gang degeneratów.Obejrzał się za siebie.Goniły go półciężarówki, osłaniane przez motocykle.Sowietów było bardzo dużo i na pewno byli dobrze uzbrojeni.Rourke odchylił Harleya w prawo, po czym ściągnął go ostro w lewo, wprowadzając maszynę w poślizg.Wysunął lewą nogę, by się nie przewrócić.Balansując ciałem odzyskał równowagę.Dodał gazu, przecinając wstęgę autostrady.Był teraz ostrzeli­wany z dwóch stron - przez Rosjan i przez bandytów.Wjechał na pobocze, próbując trochę zwolnić.Harley wdra­pywał się po stromym zboczu.Omijał pnie sosen, skały i głazy ukryte w wysokiej trawie.Nagle poderwało go do góry, zaraz potem maszyna ciężko spadła na ziemię.Rourke z trudem się na niej utrzymał.Widział już forda, powoli ruszającego pod górę.Odetchnął z ulgą i pojechał za nim.Tymczasem na drodze rozgorzała zacięta walka pomiędzy pospolitymi bandytami a siłami okupanta.ROZDZIAŁ XXVIWidział jakichś ludzi poruszających się pod nim na ziemi.Niektórzy z nich podnosili karabiny i strzelali, ale helikopter był za wysoko, by ogień z broni ręcznej mógł mu zagrażać.Obok półciężarówek jechało wielu konnych, wszyscy w obowiązkowych kowbojskich kapeluszach.Wyglądało to jak na planie amerykańskiego westernu, którego reżyser stracił panowanie nad trzema klasycznymi jednościami: miejsca, czasu i akcji.Krążyły plotki, że w dowództwie Teksańskich Oddziałów Paramilitarnych zaszły radykalne zmiany po śmierci jednego z jego członków, Randana Soamesa.Raporty wywiadowcze, któ­re otrzymywał Rożdiestwieński, potwierdzały to.Teraz mógł się o tym przekonać na własne oczy.Kilka kilometrów dalej dostrzegł przez lornetkę postrzępio­ną nitkę liczącej tysiące ludzi karawany.Nie mógł dojrzeć szczegółów, bo lecieli z dużą prędkością i za wysoko.Tym ra­zem wędrowcy na dole ignorowali helikopter.Raporty donosiły o rozruchach w całym Teksasie.Kilka wię­kszych, zmotoryzowanych gangów zostało ostatnio doszczęt­nie rozbitych przez paramilitarnych.Część przywódców gan­gów wzbraniała się przed przystąpieniem do Ruchu Oporu.Ale i tak szeregi partyzantów w Teksasie i w Nowym Meksyku cią­gle się powiększały.Rożdiestwieński odłożył lornetkę.Prawie było mu ich szko­da.Odwaga tych ludzi i ich poświęcenie były godne podziwu.Jednak nigdy nie osiągną swoich szczytnych celów.Nie dożyją realizacji swoich planów.Wszyscy będą martwi.- Czy nie moglibyśmy lecieć szybciej, kapitanie? Była już prawie druga po południu.Patrzył na swojego Rolexa.W Chicago był kiedyś niezły sklep jubilerski przy ówczes­nej State Street.W czasie przeszukiwania piwnic, jeden z jego ludzi znalazł Rolexa i podarował go szefowi.Zamyślił się.Człowiek stworzył tyle skarbów, które teraz były bezużyteczne.Ciekawe, kto porzucił albo kto zgubił ten złoty zegarek, wart kilka tysięcy dolarów.Dolary.Były teraz tylko nic nie znaczącymi świstkami pa­pieru.A diamenty? Szmaragdy?Przypuszczał, że po tym ciężkim eksperymencie, jakiemu będą poddani, diamenty zachowają swoją wartość.O ile przetrwają nadchodzący kataklizm.Przygotował się dobrze na tę okoliczność.Tajny konwój powinien już zbliżać się do “Łona”.Wiózł on złoto z Fortu Knox, największego skarbca Stanów Zjednoczonych.Dobrze, że nie przyszło nikomu do głowy, żeby składo­wać złoto w jakimś innym miejscu, które mogło razem z nim wyparować, na przykład w Nowym Yorku.Oczywiście ludzie też się liczyli, ale diamenty miały potencjalnie większą wartość i mogły ją zachować w przyszłości.“Jest jeszcze dużo czasu” - pomyślał.Przed sobą spostrzegł ruiny Houston.Wkrótce dotrze do Kosmicznego Centrum Johnsona i pozna odpowiedź na dręczą­ce go pytanie.To była sprawa życia i śmierci.Pospolitość tego i wyrażenia rozśmieszyła go nieco, ale nie mógł się z nim nie zgodzić.Wylądowali na dawnym parkingu pracowników Centrum.Na ziemi powitał go wymizerowany i zmęczony kapitan armii.Centrum Kosmiczne Johnsona było otoczone szczelnym kordonem elitarnych jednostek KGB.Dowodził nimi kiedyś przyjaciel Rożdiestwieńskiego, Władimir Karamazow.Do poszukiwań dopuszczony był też jeden pluton personelu armijnego.Dowodził nimi kapitan z GRU - wywiadu wojsko­wego.Przynależność do GRU oznaczała, że człowiek ten mógł przedkładać lojalność wobec Warakowa nad lojalność wobec KGB.Rożdiestwieński nie pamiętał jego nazwiska.“Może to i lepiej” - pomyślał.Kapitan i jego ludzie z GRU i tak będą wy­eliminowani po zakończeniu penetracji.Zdał sobie nagle sprawę, że jakkolwiek mało przyjemne, było to konieczne dla dobra sprawy.Gdyby nastąpiły przecieki do armii i społeczeństwa, skutki tego byłyby nieobliczalne.Lud sowiecki, na którym spoczywał cały ciężar zmagań wojennych w Azji, mógłby doprowadzić do rebelii.Nie było czasu na to, by się z kimkolwiek układać.Pułkownik spoglądał na ruiny Centrum, idąc obok oficera GRU.Nie miał na sobie munduru.Jednak pod marynarką skry­wał rewolwer i specjalne, przystosowane do niego ładunki.- Kapitanie, czy jesteście pewni, że ta odkryta spod gruzów maszyneria nie stwarza żadnego zagrożenia? Czy na pewno możemy bezpiecznie zejść pod ziemię?- Oczywiście, towarzyszu pułkowniku.Mamy dokładne pla­ny całego Centrum.Praktycznie nie istnieje żadne zagrożenie.Usunęliśmy gruz z korytarzy i nie natrafiliśmy na żadne zabez­pieczenia.Jednak na wszelki wypadek będzie nas poprzedzać specjalna ekipa moich żołnierzy.Oni zneutralizują każde nie­bezpieczeństwo.Rożdiestwieński poklepał poufale kapitana po plecach.- Jestem waszym dłużnikiem, kapitanie.Przedsięwzięliście tyle środków bezpieczeństwa dla zapewnienia ochrony mojej osobie.Ale ja także jestem żołnierzem gotowym poświęcić ży­cie, gdy dobro Związku Sowieckiego i jego ludu jest zagrożone.Przez ułamek sekundy kapitan popatrzył na niego z dziw­nym wyrazem twarzy.Zatrzymali się jakieś piętnaście metrów przed odkrytym zejściem pod ziemię.Rożdiestwieński zapalił papierosa.Jego przewodnik przypatrywał mu się przez chwilę w milczeniu.W końcu powiedział:- Tak, towarzyszu pułkowniku.Wszystko dla dobra ludu so­wieckiego.Pułkownik uśmiechnął się, wypuszczając z ust dym, który natychmiast rozwiał się w powietrzu.“To bystry człowiek - pomyślał o kapitanie - szkoda, że nie pożyje już długo.” Wsunął ręce do kieszeni.Podnosząc je nie­znacznie w górę, wyczuł ciężar umieszczonego na pasie kolta.Światła latarek rozpraszały gęste ciemności.Błądziły po zio­nących szczelinach betonowych ścian [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •