[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Skaliste ściany wąwozu były tak urwiste, że zdawało się, iż porastające je mo-drzewie i jodły wiszą nad głowami zbiegów i za lada podmuchem wiatru runą na nich.Niebyły to płonne obawy, gdyż dno kamienistego wąwozu gęsto zaściełały drzewa i głazy strą-cone wiatrem.Raz nawet tuż za zbiegami zleciał wielki głaz, głuchym łoskotem budzącgromkie echo w skalnej gardzieli i przynaglając zmęczone konie do rozpaczliwego galopu.W miarę wznoszenia się słońca białe czapy na szczytach zapalały się kolejno jak lampionyna festiwalu, aż wreszcie zapłonęły purpurą.Ten wspaniały widok podniósł na duchu trójkęzbiegów i dodał im nowych sił.Zatrzymali się przy dzikim potoczku górskim, wypływającymze skalnej rozpadliny.Napoili konie i sami szybko się pożywili.Lucy i jej ojciec chętnie wy-poczywaliby dłużej, ale Jefferson Hope był nieubłagany. Na pewno już gonią za nami mówił. Wszystko teraz zależy od pośpiechu.Gdywreszcie znajdziemy się w Carson, będziemy mogli wypoczywać do końca życia.Cały dzień przedzierali się wąwozami i pod wieczór obliczyli, że co najmniej trzydzieścimil musi ich dzielić od wrogów.Na noc, dla osłony przed wiatrem, schronili się pod skalnywystęp i tuląc się do siebie przespali parę godzin.Ale już o brzasku znów byli w drodze.Nieczuli za sobą żadnej pogoni i Jefferson Hope już zaczął przypuszczać, że szczęśliwie wydo-stali się z rąk tej strasznej organizacji, której gniew wzbudzili.Nie podejrzewał jednak, jakdaleko sięga jej żelazna dłoń i jak szybki i miażdżący jest jej chwyt.Mniej więcej w połowiedrogi, drugiego dnia ucieczki, skończył się skąpy zapas żywności.Hope mało się tym przejął,bo w górach łatwo było o zwierzynę, a jego strzelba nieraz go już ratowała od głodowejśmierci.Wyszukał więc jakiś spokojny zakątek, nazbierał suchych gałęzi i rozpalił ogień,przy którym jego towarzysze mogli się rozgrzać byli już niemal pięć tysięcy stóp nad po-wierzchnią morza i ostre, chłodne powietrze dawało im się we znaki.Potem przywiązał konie,powiedział Lucy do widzenia, przerzucił strzelbę przez ramię i ruszył na poszukiwanie szczę-ścia.Obejrzawszy się zobaczył jeszcze starego mężczyznę i młodą dziewczynę skulonychprzy jasnym ogniu i trzy nieruchome zwierzęta za nimi.Za chwilę skały przysłoniły mu i tenwidok.Hope szedł wąwozami parę mil i nic nie upolował, choć ze śladów na korze drzew i po in-nych znakach widział, że musi tu być sporo niedzwiedzi.W końcu po dwóch czy trzech go-dzinach bezowocnych poszukiwań zaczął w rozpaczy przemyśliwać nad powrotem, gdy przy-padkiem spojrzawszy w górę ujrzał coś, co natchnęło go radością.Na skalistym występie gór-skiego szczytu, trzysta czy czterysta stóp nad nim, stało zwierzę podobne do owcy, zbrojnejednak w parę olbrzymich rogów.Wielki rogacz bo tak go nazywano stał pewnie na strażystada, które pasło się ukryte przed oczami myśliwego.Na szczęście zwierzę patrzyło w innąstronę.Jefferson Hope położył się na brzuchu, oparł strzelbę o kamień i długo mierzył, nimpociągnął za cyngiel.Zwierzę skoczyło w górę, chwilę chwiało się nad brzegiem przepaści iwreszcie z łoskotem runęło w dół.Zdobycz była za ciężka, by dzwigać ją w całości.Myśliwy zadowolił się więc wycięciemszynki i części mięsa z boku.Potem zarzucił trofeum na ramię i szybko ruszył w powrotnądrogę, gdyż poczynało się zmierzchać.Lecz już po paru krokach przekonał się, jakie trudno-58ści go czekają.W łowieckim zapale wyszedł daleko poza znane sobie wąwozy i teraz z tru-dem odnajdywał drogę.Wąwóz, w którym się znalazł, miał liczne rozgałęzienia tak uderzają-co do siebie podobne, że nie można ich było rozróżnić.Z milę lub więcej szedł jednym z nich,aż doszedł do górskiego potoku, którego przedtem wcale nie widział.Przekonany, że zabłą-dził, zawrócił w inną stronę z podobnym wynikiem.Noc zbliżała się szybko i prawie było jużciemno, gdy wreszcie znalazł się w znanym sobie wąwozie.Ale nawet wtedy trudno mu byłoutrzymać się na właściwej drodze.Księżyc jeszcze nie wzeszedł, a wysokie skały po obustronach rzucały gęsty cień.Uginając się pod ciężarem zdobyczy, zmożony trudami, Hopewlókł się naprzód, a pocieszała go tylko myśl, że każdy krok zbliża go do Lucy i że pożywie-nie, które dzwiga, wystarczy im do końca drogi.Doszedł teraz do wylotu tego wąwozu, w którym zostawił swych przyjaciół.Nawet wciemności rozpoznał zarys urwistych skał wokół niego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]