[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Niech i tak będzie.Ponieważ ty mnie prowadzisz i ponieważ obiecałeś mi posiłek ispoczynek, więc o nic się nie troszczę, chyba, że o naszą pochodnię rzekł młodzieniec,patrząc na coraz słabszy płomień. Nic strasznego; wydostaniemy się stąd zawsze. Wiesz co, Morganie, nasze położenie jest głupie.Jeśli pomyśleć, że o trzeciej nad ranemłazimy po jaskiniach, że przechodzimy pod rzekami, że nie wiemy, gdzie będziemy spali, że185mamy przed.sobą perspektywę aresztowania, sądu i ścięcia pewnego pięknego poranka! I dlakogo? Dla książąt, którzy nie znają nawet naszych nazwisk, którzy, gdyby nawet je znali,zapomnieliby nazajutrz! Mój drogi odparł Morgan. To, co się wydaje głupie, co nie może być zrozumianeprzez pospólstwo, może być nie mniej wzniosłe. Widzę odparł Valensolle że w tym naszym tańcu więcej dajesz z siebie niż ja.Jarobię to z poświęcenia, a ty z zapałem.Morgan westchnął. Już jesteśmy odezwał się po chwili.W istocie, natknęli się na pierwszy stopień jakichś schodów.Morgan wszedł na nie pierwszy.Doszli wreszcie do kraty, którą otworzył kluczem.Znalezli się w podziemnych grobach.Po dwu stronach podziemia stały dwie trumny.Korony książęce i herby, wyobrażającesrebrne krzyże w błękitnym polu, wskazywały, że w trumnach spoczywały zwłoki z rodzinysabaudzkiej.W głębi widać było schody, idące w górę.Valensolle obejrzał wszystko ciekawie i zorientował się co do miejsca. Spartańczycy rzekł robili inaczej. Czy dlatego, że oni byli republikanami, my zaś rojalistami? zapytał Morgan. Nie.Oni kazali przynosić kościotrupa przy końcu uczty, my zaś od tego rozpoczynamy. Czy jesteś pewien, że to Spartańczycy w ten sposób wyrażali swe poglądy filozoficzne? zapytał Morgan, zamykając drzwi kraty. Może oni, może kto inny.Wszystko jedno.Powiedziałem i nie powtórzę tego więcej. Innym razem powiesz, że to Egipcjanie. Chyba sam padnę trupem odparł nie bez wesołości, ale z odcieniem pewnejmelancholii w głosie Valensolle zanim nadarzy mi się sposobność popisania się mojąerudycją.Ale cóż tam do licha robisz? Po co gasisz pochodnię? Chyba nie każesz mi tuspożywać wieczerzy i spać?Morgan istotnie zgasił pochodnię na pierwszym stopniu schodów. Podaj mi rękę rzekł.Valensolle schwycił podaną rękę, Morgan zaś zaczął wstępować na schody.Odsunął płytę,zamykającą wejście od góry.Valensolle poczuł aromatyczny zapach. Czujesz? zapytał.Morgan nie odpowiadał; pomógł towarzyszowi wydostać się z podziemia i opuścił płytę.Valensolle obejrzał się.Byli w środku obszernego budynku, wypełnionego sianem.Zwiatło przedostawało się przez pięknej formy okna, które nie mogły być oknami stodoły. Chyba nie jesteśmy w stodole? zapytał. Pakuj się na siano i siadaj przy oknie.Valensolle usłuchał.W chwilę potem Morgan podał przyjacielowi serwetę, w której były pasztet, chleb, butelkawina, dwie szklanki i dwa widelce. Ho, ho! rzekł Valensolle.Lukullus na przyjęciu u Lukullusa!A spojrzawszy przez witraże na gmach o wielu oknach, który, jak dostrzegł, musiał byćskrzydłem budynku, w którym się znajdowali i przed którym chodził szyldwach, zauważył: Stanowczo będę jadł bez apetytu, jeśli się nie dowiem, gdzie jesteśmy.Co to za gmach?Co tu robi ten szyldwach? Kiedy już chcesz koniecznie odezwał się Morgan to powiem ci.Jesteśmy w kościelew Brou.Uchwała rady miejskiej zamieniła ten kościół na skład siana.Tamten budynek to186koszary żandarmerii.Ten szyldwach zaś chodzi tu po to, aby nam nie przerwano posiłku, apotem snu. Dzielni żandarmi wtrącił Valensolle, napełniając szklankę. Za ich zdrowie,Morganie! I za nasze! odpowiedział ze śmiechem młody człowiek. Niech mnie diabli porwą,jeśli im przyjdzie na myśl, że tutaj jesteśmy!Zaledwie Morgan wychylił swą szklankę, rozległ się, jakby diabeł przyjął wyzwanie,donośny głos szyldwacha: Kto idzie? A to co? zawołali obaj. Co to ma znaczyć?Od strony Pont-d'Ain zbliżyło się ze trzydziestu żołnierzy, a zamieniwszy z szyldwachemhasła, rozdzielili się: jedna część, liczniejsza, prowadzona przez dwóch ludzi, zdaje się,oficerów, weszła do koszar; druga poszła dalej. Baczność! rzekł Morgan.I obaj, przyklęknąwszy, z oczyma wlepionymi w żandarmów, czekali.187Punkt obserwacyjnyCórka odzwiernego nie omyliła się: rozmawiającym w więzieniu z kapitanem żandarmówbył Roland.Roland nie pokazał się w zamku Noires-Fontaines nie dlatego, że podejrzewał, iż siostrainteresuje się losami dowódcy towarzyszy Jehudy.Obawiał się po prostu niedyskrecji służby.Zauważył Karolinę.Ponieważ ta jednak nie okazała żadnego zdziwienia na jego widok,sądził, że go nie poznała.Zresztą, po rozmowie z wachmistrzem, czekał na niego na placuBastion, zupełnie pustym o tej porze.Kapitan żandarmerii, ukończywszy zapisywanie więzniów, poszedł do Rolanda.W więzieniu, Roland zdołał zaledwie powiedzieć, kim jest; teraz mógł omówić istotęsprawy.Wtajemniczył więc kapitana w cel swego przyjazdu.Roland z powodów osobistych prosiłpierwszego konsula, aby powierzył mu ściganie towarzyszy Jehudy.Bez trudności otrzymałpozwolenie.Rozkaz ministra wojny oddał pod jego rozkazy nie tylko załogę Bourgu, ale izałogi sąsiednich miast.Minister policji nakazał wszystkim oficerom żarndarmerii pomagaćRolandowi.Roland oczywiście postanowił zwrócić się najpierw do kapitana żandarmerii w Bourgu,ponieważ znał go od dawna jako człowieka stanowczego i odważnego.I trafił doskonale.Kapitan był zawzięty na towarzyszy Jehudy, którzy zatrzymywalidyliżanse prawie pod miastem, a jednak wymykali mu się z rąk.Znał on treść trzech raportówo ostatnich napadach, przesłanych ministrowi policji i rozumiał jego złość.Kapitan osłupiał zupełnie, gdy Roland opowiedział, co mu się zdarzyło w klasztorze wSeillon owej nocy, której tam czatował, a zwłaszcza o tym, co się zdarzyło sir Johnowinastępnej nocy.Kapitan wiedział z pogłosek, że gość pani de Montrevel został pchnięty sztyletem.Ponieważ jednak nikt nie wniósł skargi, przeto nie uważał się za upoważnionego doprzenikania tajemnicy, którą chciał, jak mu się zdawało, zachować Roland.Roland zaś nic nie mówił o całej sprawie, chcąc w odpowiedniej chwili i w odpowiednimmiejscu dotrzeć do gospodarzy klasztoru
[ Pobierz całość w formacie PDF ]