[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I właśnie wtedy, kiedy agent porównywał niespokojne, pełne ciągłego pośpiechu i napięcia życie na Ziemi z życiem Taurydy, wtedy właśnie zabrzmiał przy drzwiach wejściowych mocny głos gongu.O’Reilly uniósł się lekko w fotelu i odłożył szklankę.Prawą dłoń położył na rękojeści miecza.Któż to na Boga wybrał tak niefortunny czas odwiedzin? Przecież nawet wróg nie przyszedłby po jego głowę w czasie sjesty, bo byłoby to powszechnie uznane za dyshonor.Były lepsze pory na morderstwo niż czas pomiędzy dwunastą a czwartą.- Trzej Przyjaźni Nieznajomi, mój panie - obwieścił niewolnik pochylony w głębokim ukłonie.Agent zastanowił się przez chwilę.Mógł nie przyjąć tych ludzi.Potraktowali go przecież jak osobę o nikłym prestiżu, której można przerywać czas odpoczynku.Ale z drugiej strony, jeżeli znali pozycję O’Reillego (a w stolicy każdy znał ją dobrze) i nie chcieli go obrazić, to sprawa z którą przybywali musiała być wyjątkowej wagi.Po chwili namysłu kazał niewolnikowi przyprowadzić gości.Trzech barczystych, wysokich mężczyzn, z których każdy miał jeden miecz u lewego boku, a drugi, krótszy, w pochwie wystającej nad prawe ramię.Policjanci.To oczywiste.Ale cóż w domu O’Reillego mogą chcieć policjanci? I to w dodatku o tak niewłaściwej porze.Wszyscy byli w maskach Przyjaznych Nieznajomych, ale agent nie zmienił swej maski Obojętnego Przechodnia.Miał do tego pełne prawo i nie czuł się wcale w obowiązku nakładać ani Gościnnego Gospodarza, ani też rewanżować się gościom Przyjaznym Nieznajomym.W innym przypadku mogłoby to być zrozumiane jako obraza, a nawet stać się powodem pojedynku, ale O’Reilly i tak wyświadczył im łaskę wpuszczając do domu o niestosownej porze.Policjanci powitali agenta w ceremonialny, niezwykle grzeczny sposób, po czym ten, który stał pośrodku wyszedł krok do przodu.Gospodarz do tej pory nie wstał z miejsca ani nie zaproponował im, aby usiedli.Najpierw chciał usłyszeć, co mają do powiedzenia.- Kiedy spotykam człowieka - zaczął policjant - co poświęcił swe życie lasowi, on zwraca się ze skargą.Zobacz, mówi, te rosłe drzewa co stały tak dumnie, a dziś topór drwala strzaskał ich pnie i leżą teraz w pyle drogi.Patrz, mówi dalej ten człowiek, jakże okrutny był drwal, który to uczynił.Lękam się, że jego topór może rychło zastukać do drzwi mego domu.Policjant zamilkł, a O’Reilly przez chwilę przetrawiał otrzymaną wiadomość.Taurydański obyczaj zakazywał zwracania się z problemem, którego rozwiązanie nie leżało w gestii rozmówcy.Oczywiście wolno było prosić o pomoc, ale wtedy stosowano skomplikowaną ceremonię przypowieści i alegorii, nie chcąc narażać się na odmowę, która mogłaby być dla proszącego śmiertelną obrazą.Teraz wystarczyłoby, aby agent nie odpowiedział ani słowem, a przybysze wycofaliby się ceremonialnie i nikt do nikogo nie mógłby mieć pretensji.Ale O’Reilly nauczył się, że na Taurydzie dobrze jest pozyskiwać sobie wdzięczność i przychylność innych.Nawet jeśliby mieli to być tylko policjanci.Dał więc znak niewolnikom, którzy natychmiast przystawili gościom trzy wiklinowe fotele, po czym zmienił maskę na Przyjaznego Nieznajomego.Policjanci usiedli lekko przykładając lewe dłonie do prawej piersi - znak wdzięczności, który jednak nie nadszarpywał prestiżu.Teraz agent czekał na ich dalsze słowa.- Pan, ekscelencjo - zaczął policjant - cieszy się sławą człowieka, który zgłębił wspaniałe utwory naszych mistrzów.Ja i moi przyjaciele pragniemy usłyszeć pańskie zdanie, ekscelencjo, na temat czynu megethona Astemynuusa i radość nasza nie będzie miała granic, gdy podzieli się pan z nami swymi zawsze jakże trafnymi przemyśleniami.„O Boże” - pomyślał O’Reilly - „trafiony, zatopiony.Kto to był, u cholery megethon Astemynuus i kto napisał ten traktat? Chyba mistrz Lodwerus.A może nie on? Zaraz, zaraz skojarzyć to z drzewami, o co tu do diabła może chodzić?”Odwoływanie się do dzieł starożytnych pisarzy, do ich traktatów filozoficznych czy heroicznych eposów było starą i uświęconą metodą nawiązywania rozmowy, której nie można było zacząć wprost.Jednak przybyszowi z Ziemi, choćby najbardziej zżytemu z taurydańską historią i obyczajami, sprawiało to ogromne trudności.Trzeba było bowiem przekopać całe tomy dzieł mistrzów, pisane w archaicznym języku starotaurydańskim i w dodatku jeszcze zapamiętać ważniejsze fakty, a najlepiej zapamiętać wszystko.I wtedy O’Reillemu przypomniało się, kim był megethon Astemynuus.Oczywiście! Przecież to jedna z historii heroicznego eposu poety Bredorwusa.Rzecz o dostojniku, mistrzu miecza i jednym z najbardziej znaczących ludzi na Taurydzie, który zrezygnował z zaszczytów i dostatku, aby zająć się pokonaniem okrutnych morderców z Górskich Klanów, grasujących nocami w stolicy.Teraz rzecz stawała się jasna.Sytuacja się powtórzyła.Ktoś zakłóca spokój mieszkańcom miasta, a policja nie może sobie z tym poradzić.Ale dlaczego, na Boga, oczekują wsparcia od niego? Fakt, że dobrze włada mieczem nie stanowi jeszcze o tym, że będzie pomagać w poszukiwaniu zbrodniarzy.Na to O’Reilly nie miał ani chęci, ani czasu.Ale, zaraz.tu musi być drugie dno.Nie przychodzi się do człowieka o tak wielkim prestiżu i nie prosi bez powodu o pełnienie roli policjanta.Jeszcze chwilka, zaraz, olśnienie było blisko.Boże, dokładniej czytać traktat Bredorwusa i już wszystko byłoby wiadome.Jak to się zaczynało.Aha, jest! Dlaczego megethon Astemynuus zrezygnował z dostojeństw? Dlatego, że na czele górskich band stał jego brat i megethon uważał za swój honorowy obowiązek zabić tę zakałę rodziny.Ale, Boże, czyżby to znaczyło że.- Brat przestaje być bratem, gdy traci honor - rzekł O’Reilly - a śmierć jest wybawieniem dla zbrodniarza i radością dla sprawiedliwego.Oferta została przyjęta.Teraz formuły, symbole i alegorie przestały być potrzebne.Można wreszcie zacząć się posługiwać zwykłym, funkcjonalnym językiem, bo rozmawianie w sposób ceremonialny, choć czasem użyteczne, czasem miłe, a zawsze szkolące spryt, pamięć, logikę i refleks, w tej sytuacji wikłałoby tylko sprawę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]