[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dzień się kończy.Czuję wewnętrzny spokój.Biję się, jestem w akcji.Wieczorem, klucząc najpierw po dachach, a potem ulicami, dochodzę aż do sektora „szopów", do fabryki Schultza na Lesznie.Nie atakowano ich bezpośrednio, ale widzieli, jak Niemcy przeszli ł skierowali się do naszej dzielnicy.Kierownik Schultz jest przerażony i oburzony zarazem.„Zachowanie Ży­dów jest niesłychane" - powtarza.Poczekaj, ty pasibrzuchu, będziesz miał jeszcze więcej powodów do zgorszenia.Skaczę od strychu do strychu, w miarę możliwości uni­kam ulic, przedostaję się przez podwórka i piwnice.Chcę wiedzieć, zobaczyć.Ulica Nalewki spowita jest czarnym dy­mem: nasi podpalili wielki niemiecki magazyn Werterfassung na Lesznie pod trzydziestym trzecim.Nie mogę się zbliżyć, gdyż Niemcy są tam jeszcze, blokują ulicę Gęsią i strzelają na chybił trafił.W pozostałej części getta panuje spokój.Wra­cam po dachach na Miłą.W bunkrze zastaję mężczyznę, któ­ry mówi ze spuszczoną głową i skrzyżowanymi na piersiach ramionami; wkoło niego głębokie milczenie.Ten człowiek wi­dział, jak Niemcy podpalili dziecięcy szpital na Gęsiej, jak rozbijali o ściany główki noworodków, rozpruwali brzuchy ciężarnych kobiet, rzucali chorych w płomienie.Widział to wszystko.Mimo to spałem tej nocy.Wiedziałem, że nazajutrz czeka nas jeszcze cięższy dzień.Budzę się o świcie.Jest piękna po­goda w ten wtorek 20 kwietnia, pierwszy dzień żydowskiej Wielkanocy.Ojciec jest w pobliżu, pozdrawia mnie ruchem ręki, nie potrzebujemy z sobą rozmawiać, by czuć, jak jeste­śmy sobie bliscy, a gdy się rozłączamy, wiemy, że nic nas nie rozdzieli.Idę do sektora „szczotkarzy".Wczoraj panował tam spokój.Toebbens proponował nawet robotnikom, żeby wrócili do pracy.Zainstalowałem się na jednym ze strychów; około trzeciej po południu zjawiają się Niemcy, wchodzą na po­dwórko i natychmiast następuje straszliwy wybuch.Bojowni­cy organizacji umieścili tam minę, która wymiata Niemców; ich ciała wylatują w powietrze, żołnierze uciekają.Potem wracają, sunąc gęsiego pod murami.Celują w mój strych.Zrzucam butelki zapalające, strzelam.Jest gorąco, wokoło huki i dym.Wyłażę ze strychu i kładę się płasko na dachu.Na podwórzu stoi kierownik „szczotkami" w towarzystwie dwóch oficerów, którzy żądają, abyśmy się poddali, obiecu­jąc, że następnie - bez żadnych represji - wyjedziemy do obo­zów pracy w Poniatowie i w Trawnikach.Mamy piętnaście minut czasu do namysłu.W odpowiedzi ze wszystkich stron padają strzały.Poddać się? Patrzyliśmy, jak wrzucają nasze matki do wspólnego rowu, widzieliśmy naszych rozstrzela­nych ojców, skatowanych na śmierć braci i mielibyśmy się poddać? Zaufać mordercom?Wracają więc z posiłkami.Atakują getto od parku Krasiń­skich, strzelają z ciężkich karabinów maszynowych i panzer-faustów.Kuląc się skaczę z dachu na dach.Słyszę wchodzą­cą na schody grupę Niemców, ciskam swoją ostatnią butelkę, rozlegają się wrzaski, wycie, uciekam.Nagle upał, czarny dym kłębi się i opada, gęsty jak ciepła tkanina, która otula cię, dusząc jednocześnie.Teraz zaczyna się czas płomieni; dni się mieszają.Niemcy palą sektor „szczotkarzy", smołowa­na jezdnia topnieje, idę wśród płomieni, rozcieram dłonią skwierczące włosy, od rozprażonej nawierzchni zapalają się podeszwy, topią się odłamki szkła.Domy płoną, pożar roz­szerza się, ogarnia coraz liczniejsze dzielnice.Zaczyna się teraz czas, gdy mężczyźni i kobiety wyskakują z okien, aby umrzeć, uciec od płomieni i zabić niemieckiego żołnierza, miażdżąc go swym ciężarem.Zobaczyłem z dachu stojącą w otwartym oknie kobietę, z włosami zjeżonymi ze zgrozy czy z żaru; w wyciągniętych wysoko nad ulicą ramio­nach trzymała swoje dziecko, które za chwilę miała rzucić na bruk.Krzyknąłem: „Uratuję je, przeniosę je przez dach".Ale nie mogła mnie dosłyszeć.Upuściła dziecko, po czym z prze­raźliwym krzykiem skoczyła za nim.Biegałem wśród płomieni, wśród walących się murów i gruzów, a samoloty z czarnymi krzyżami, jak te, które widziałem we wrześniu 1939 roku, dawno, dawno temu, gdy się urodziłem, latały nad gettem, rzucając bomby zapalające; niektóre z nich nie wybuchały, leżały na jezdniach, czarne, groźne, a moi towarzysze próbowali rozbrajać je, aby zdobyć proch.Ludzie pochowali się w bunkrach, zagrzebali w gruzach, pod szczątkami domów.Kręciłem się wśród tego wszystkiego, wolałem umrzeć w dymie, z niebem nad głową, niż udusić się pod betonową płytą.Zdjąłem buty, aby uratować je od pło­mieni, i okręciłem stopy szmatami, które tłumiły odgłos kro­ków, gdy unikając niemieckich patroli chodziliśmy nocą od bunkra do bunkra.Dni płynęły pod błękitnym niebem, często zasnutym dy­mem.Byłem głodny, dręczyło mnie pragnienie, bomby znisz­czyły przewody kanalizacyjne, piłem więc wodę z kałuż, w których dostrzegałem niekiedy jakąś niewyraźną, ciemną masę, być może zwłoki ludzkie.Czasem jakiś występ muru odsłaniał nagle zalaną łzami kobietę, która ze wzniesionymi ku niebu ramionami klęczała przy zwłokach kogoś bliskiego, opłakując go, jakby był jedynym zmarłym w tym niegdyś pół­milionowym mieście, z którego zostały tylko ruiny, trupy i garstka żywcem pogrzebanych.Zaczął się wtedy czas bohaterstwa: widziałem młodą dziewczynę, która oblała się benzyną, podpaliła i runęła na czołg; widziałem mężczyzn, którzy z podniesionymi rękami podchodzili do Niemców, aby rzucić się na nich niespodzianie i odebrać im broń.Aby przetrwać, chwytaliśmy się wszelkich sposobów.Raz, schowawszy się w ruinach, nawoływałem Niemców, naśladu­jąc gardłowy głos jednego z nich, a gdy podeszli, zarżnęliśmy ich w ciemnościach.Kiedyś znów kilku z nas przywdziało es-esmańskie mundury, które zdobyliśmy pierwszego dnia - pa­miętam, że przejrzałem się w kawałku lustra, żeby zobaczyć, jak też wyglądam, ja, Mietek, w hełmie i butach ludobójców - i pomaszerowaliśmy ulicą do rogatki strzeżonej przez około dziesięciu żołnierzy.Zbliżyliśmy się spokojnie, po czym otwo­rzyliśmy ogień.Udało nam się dogonić i położyć trupem trzech, którzy rzucili się do ucieczki, ale zginęło czterech na­szych.Zdobyliśmy sporo broni, ale postanowiłem zaniechać takiej metody walki; aby tego rodzaju akcja była skuteczna, musieliśmy maszerować środkiem jezdni, dając jednocześnie naszym do zrozumienia, że nie jesteśmy prawdziwymi eses­manami, ryzykując jednak śmierć od kuli któregoś z towarzy­szy.A ja nie chciałem umrzeć w mundurze SS.Zacząłem znów krążyć w oceanie płomieni, którym stało się getto, strzelając do Niemców, gdy się tylko dało, przeno­sząc z bunkra do bunkra amunicję, broniąc z wyższych pię­ter dwóch schronów na Kupieckiej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •