[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Piję dzisiejszego wieczoru twoje zdrowie: niech los sprawi, abyś zawsze spoczywał na boskich kolanach!" Bóg szybko wysłuchał twojej modlitwy.— To nic — odparłem.— Miłość jest silniejsza niż śmierć.Uśmiechnął się gorzko i nie odpowiedział.Czułem, jak jego ciało rozwiewa się w mroku, stając się tylko łkaniem, westchnieniem i drwiną.Przez wiele dni pozostał na mych wargach smak śmierci.Ale serce doznało ulgi.Śmierć weszła w moje życie pod postacią znajomej, ukochanej twarzy niby przyjaciel, który przyszedł i czeka cierpliwie, aż zakończymy pracę.Lecz zazdrosny cień Zorby wciąż krążył wokół mnie.Pewnej nocy samotnie przebywałem w mojej willi na brzegu morza na wyspie Eginie.Czułem się szczęśliwy.Przez szeroko otwarte okno świecił łagodnie księżyc.Morze oddychało radością.Spałem, rozkosznie zmęczony zbyt długim pływaniem.W takiej to chwili szczęścia Zorba zjawił się w moim śnie.Nie przypominam sobie, co mówił ani po co przyszedł.Gdy się obudziłem, czułem, jakby serce miało mi wyskoczyć z piersi, do oczu nabiegły łzy.Opanowało mnie nieprzeparte pragnienie, aby w pamięci odtworzyć nasze życie na kreteńskim wybrzeżu, aby zmusić umysł do skrzętnego przywołania wszystkich powiedzeń, okrzyków, gestów, śmiechu, łez, tańców Zorby, aby ocalić je od zapomnienia.To pragnienie było tak gwałtowne, iż z trwogą zacząłem upatrywać w nim znaku.Może tego dnia gdzieś na krańcu świata umiera Zorba.Dusza moja tak silnie związana była z jego duszą, że czułem: niemożliwe, by jeden z nas umarł, a drugiego nie przeszył dreszcz.Długo nie mogłem się zdecydować na zebranie wszystkich wspomnień o Zorbie, aby utrwalić je na piśmie.Ogarnął mnie dziecięcy lęk: Jeśli uczynię to, znaczy, że Zorba naprawdę znajduje się w niebezpieczeństwie.Powinienem oprzeć się tej ręce, która popycha moją dłoń.Opierałem się dwa, trzy dni, tydzień.Zająłem się jakąś inną pisaniną, chodziłem na wycieczki, dużo czytałem.Takimi wybiegami usiłowałem zmylić niewidzialną siłę, ale wszystkie moje myśli krążyły niespokojnie wokół Zorby.Pewnego dnia siedziałem na tarasie swej nadmorskiej willi.Było południe, prażyło słońce, a ja spoglądałem na nagie urocze brzegi Salaminy, piętrzące się przede mną.Nagle pchnięty niewidzialną ręką chwyciłem papier, wyciągnąłem się na rozpalonych płytach tarasu i zacząłem spisywać słowa i czyny Zorby.Pisałem w uniesieniu, z pośpiechem wskrzeszałem przeszłość.Starałem się przypomnieć sobie i utrwalić Zorbę takim, jakim był.Można by pomyśleć, że to ja ponoszę odpowiedzialność za to, by nie odszedł w niepamięć.Pracowałem dniem i nocą nad nakreśleniem jego oblicza w nie zmienionym, wiernym kształcie.Tworzyłem jak czarownicy z dzikich afrykańskich plemion, malujący na ścianach swych chat wizerunek przodka, którego ujrzeli we śnie, i starają się odtworzyć go tak, aby dusza mogła rozpoznać własne ciało i powrócić doń.Po paru tygodniach moja kronika życia Zorby była zakończona.Tego dnia późnym popołudniem siedziałem znów na tarasie i patrzyłem na morze.Na kolanach mych leżał gotowy rękopis.Czułem ogromną radość i ulgę, jakbym zrzucił z siebie jakiś ciężar, jak kobieta, która właśnie urodziła i teraz tuli niemowlę w objęciach.Słońce, płonąca, ognista kula, zachodziło za szczyty Peloponezu.Na taras weszła Sula, wiejska dziewczynka, która przynosiła mi z miasta pocztę.Wręczyła list i szybko uciekła.Zrozumiałem.Wydawać by się mogło, że znam jego treść, bo kiedy otworzyłem go i przeczytałem, nie krzyknąłem, nie zerwałem się zdjęty przerażeniem.Miałem pewność.Wiedziałem, że właśnie w tej chwili, gdy będę trzymał na kolanach ukończony rękopis i patrzył na zachód słońca, dostanę ten list.Przeczytałem go spokojnie, powoli, bez łez.Nadszedł z jakiejś serbskiej wioski położonej w pobliżu Skopje.Napisany był złą niemczyzną.Przetłumaczyłem go sobie.“Jestem nauczycielem w tej wiosce i piszę do Pana, aby przekazać smutną wiadomość.Aleksy Zorba, właściciel miejscowych pokładów miedzi, zmarł w ubiegłą niedzielę o szóstej po południu.Wezwał mnie w chwili konania.«Mam w Grecji przyjaciela — powiedział.— Jeśli umrę, napisz mu, że do ostatniej chwili zachowałem przytomność i myślałem o nim.Nie żałuję niczego, co zrobiłem.Powiedz mu, że życzę mu wszystkiego najlepszego i że już najwyższy czas, aby nabrał rozumu.Posłuchaj jeszcze: jeśli przyjdzie pop wyspowiadać mnie i udzielić ostatniego namaszczenia, każ mu szybko odejść.Niech mnie obłoży klątwą.Zrobiłem w życiu kupę rzeczy, ale jeszcze nie dosyć.Tacy ludzie jak ja powinni żyć tysiąc lat.Dobranoc».To były jego ostatnie słowa.Potem uniósł się na poduszce, odrzucił kołdrę i spróbował stanąć na nogi.Podbiegliśmy, aby go podtrzymać, Luba — jego żona, ja i kilku silniejszych sąsiadów.On jednak odsunął nas szorstko wstał z łóżka i podszedł do okna.Kurczowo trzymając się parapetu, spoglądał w dal, w stronę gór.Wytrzeszczył oczy i zaczął się śmiać, a potem rżeć jak koń.Tak właśnie umarł, stojąc i wpijając się palcami w okienną ramę.Jego żona, Luba, prosi, żebym napisał, że przesyła Panu pozdrowienia.Nieboszczyk często opowiadał o Panu i kazał oddać Panu po swojej śmierci santuri, by miał Pan po nim pamiątkę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]