[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wczorajszej nocy stwierdziłem nieodparcie, że dusza też jest ciałem, może bardziej lotnym, bardziej przejrzystym i swobodniejszym, lecz jednak ciałem.I że ciało jest duszą, może bardziej senną, strudzoną wędrówką długimi drogami, obarczoną ciężkim dziedzictwem, ale duszą, która w przełomowych chwilach budzi się, mężnieje i rozpościera szeroko jak skrzydła wszystkie swoje pięć zmysłów.Poczułem, że pada na mnie jakiś cień.Otworzyłem oczy: w drzwiach stał Zorba i spoglądał na mnie z zadowoleniem.— Śpij, szefie! Śpij, mój chłopcze.— powiedział cicho z iście matczyną czułością.— Dzisiaj jeszcze jest dzień święta, śpij!— Wyspałem się już — odparłem wstając.— Zrobię kogel-mogel — rzucił roześmiany Zorba.— Wzmocni cię to.Bez słowa pobiegłem nad morze, skoczyłem do wody, potem osuszyłem się na słońcu.Ale ciągle czułem słodki przenikliwy zapach w nozdrzach, na wargach, na opuszkach palców.Zapach kwiatu pomarańczowego czy olejku laurowego, którym kobiety na Krecie smarują włosy.Wczoraj wdowa zerwała naręcz kwitnących gałązek z drzewa pomarańczowego, by zanieść je wieczorem, gdy wieśniacy tańczą na placyku w cieniu srebrnych topoli i kościół jest pusty, przed ołtarz Chrystusa.Obraz nad jej łóżkiem też ozdobiony był kwieciem pomarańczy, a spośród niego wyzierało cierpiące oblicze Madonny, o wielkich oczach w kształcie migdałów.Zorba postawił obok filiżankę z utartym żółtkiem, położył dwie duże pomarańcze i mały wielkanocny placek.Usługiwał mi bezszelestnie jak matka troszcząca się o syna, który powrócił z wojny.Rzucił mi jeszcze jedno ciepłe spojrzenie i odszedł:— Wbiję kilka słupów — powiedział.Jadłem spokojnie, pogrążony w blasku słońca i uczuciu fizycznej rozkoszy, jakbym unosił się na falach chłodnego, zielonego morza.Nie chciałem dopuścić, żeby umysł mój zawładnął tą rozkoszą i zmełł ją w swych trybach, czyniąc z niej myśl.Pozwalałem, aby ciało od stóp aż do głów oddawało się radości jak zwierzę.Chwilami tylko w uniesieniu podziwiałem cuda tego świata wokół mnie i we mnie samym.“Jak to jest? — mówiłem sobie.— Jak to się dzieje, że świat tak doskonale harmonizuje z naszymi nogami, rękoma, łonem?" Znów zamykałem oczy i milkłem.Nagle zerwałem się, wszedłem do baraku i wziąłem rękopis poematu o Buddzie.Kończyłem go: Budda, leżąc pod kwitnącym drzewem, podniósłszy rękę rozkazał pięciu żywiołom, z których był stworzony — ziemi, wodzie, ogniowi, powietrzu i duchowi — rozpłynąć się w nicość.Niepotrzebna mi już była ta przejmująca lękiem postać.Myśl o niej należała do przeszłości.Dobiegła kresu moja służba Buddzie.I ja podniosłem rękę, rozkazując mu rozpłynąć się we mnie.W pośpiechu, posługując się potęgą słowa, równą czarodziejskiemu zaklęciu, unicestwiałem jego ciało, duszę, myśl.Bezlitośnie nabazgrałem ostatnie słowa, ostatni okrzyk — i czerwonym, grubym ołówkiem nakreśliłem swoje nazwisko.Skończyłem.Rękopis związałem mocno grubym sznurem.Doznałem dziwnej radości, jakbym spętał nogi i ręce groźnego wroga.Było to zarazem uczucie, jakiego doznają ludzie pierwotni, kiedy wiążą ciała swoich ukochanych zmarłych, aby nie mogli wyjść z mogił i przeistoczyć się w upiory.Przybiegła bosonoga dziewczynka w żółtej sukienczynie, ściskając mocno w ręku czerwoną pisankę.Stanęła i spojrzała na mnie z przestrachem.— A więc? — zapytałem z uśmiechem, aby ją ośmielić.— Czego sobie życzysz!Nabrała tchu i zaszczebiotała cieniutkim, zadyszanym głosikiem:— Madame mnie przysyła, żebym ci powiedziała, że masz przyjść do niej.Leży w łóżku, biedaczka.Ty jesteś Zorba?— Dobrze — odparłem.— Idę.Włożyłem drugą pisankę w jej piąstkę.Zacisnęła ją i uciekła.Podniosłem się i ruszyłem w drogę.Gwarne odgłosy ze wsi dobiegały mnie coraz wyraźniej — słodki dźwięk liry, okrzyki, wystrzały, świąteczne pieśni.Gdy dotarłem do placyku, chłopcy i dziewczęta zebrali się już pod wiosennym listowiem topoli i przygotowywali do tańca.Starcy, przyglądając się, siedzieli dookoła na ławkach, wsparłszy na swych laskach brody.Z tyłu, nieco dalej za nimi, stanęły stare kobiety.W kole tancerzy królował słynny lirnik, Fanurios, z zatkniętą za uchem kwietniową różą.Lewą ręką podtrzymywał lirę opartą na kolanie, prawą próbował smyczka, ozdobionego dzwoneczkami o silnym dźwięku.— Chrystus zmartwychwstał! — krzyknąłem przechodząc.— Zaiste zmartwychwstał! — odpowiedział mi wesoły chór męskich i kobiecych głosów.Obrzuciłem tancerzy szybkim spojrzeniem: gibcy, dobrze zbudowani młodzieńcy w szerokich szarawarach, z opasującymi głowy chustkami, których frędzle spadały im na czoło i skronie niby wijące się pasma włosów, i dziewczęta ze sznurami cekinów na szyjach, w białych haftowanych chustach, spozierające na chłopców ukradkiem spod spuszczonych rzęs i niecierpliwiące się w oczekiwaniu na taniec.— Dlaczego nie raczysz pozostać z nami, szefie? — zapytało mnie kilka głosów, ale przeszedłem obok nich.Madame Hortensja leżała na swoim szerokim łóżku, jedynym sprzęcie, który pozostał jej wierny.Policzki jej płonęły gorączką, kaszel rozdzierał pierś.Na mój widok od razu westchnęła płaczliwie:— A Zorba, kumie, Zorba?.— Zachorował: Od dnia, kiedy się rozchorowałaś, i on choruje.Trzyma twoją fotografię i patrzy na nią wzdychając.— Mów.Mów jeszcze.— szepnęła biedna syrena, przymykając oczy ze szczęścia.— Przysyła mnie, abym zapytał, czy niczego ci nie trzeba.Przyjdzie sam dzisiejszego wieczoru, chociaż ledwo powłóczy nogami.Nie może znieść rozłąki z tobą.— Mów.Mów.Mów jeszcze.— Dostał depeszę z Aten — ślubna suknia gotowa, wianek i pantofelki też.Wysłano je statkiem, lada dzień nadejdą.Białe woskowe świece z różowymi wstęgami też.— Mów.Mów.Mów dalej.Ale szybko zmorzył ją sen, oddech stał się chrapliwy, zaczęła majaczyć.Pokój wypełniała woń wody kolońskiej, amoniaku i potu, przez otwarte okienko dolatywał z podwórka ostry zapach odchodów z kurnika i króliczych klatek.Wstałem, chcąc się wymknąć po cichu.Przy drzwiach wpadłem na Mimithosa.Był tego dnia w nowych butach i w niebieskich szarawarach [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •