[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Silnik ryknął donośnie.Przesunął dzwignię zmianybiegów, nacisnął gaz i samochód skoczył raptownie do przodu.Przerażony, wdep-nął natychmiast z całej siły hamulec; wielki buick znieruchomiał z piskiem opon,a on rąbnął głową w kierownicę.Rozległo się świdrujące w uszach trąbienie.Nie potrafię go prowadzić!Nagle jakby usłyszał spokojny, opanowany głos swego ojca: Musisz bardzouważać, kiedy będziesz uczył się jezdzić, synu.Samochody stanowią jedyny śro-dek komunikacji, którego właściwie nie dotyczą prawa federalne, w związkuz czym wszyscy kierowcy są amatorami, a niektórzy z nich mają skłonności sa-mobójcze.Dlatego musisz zachować nadzwyczajną ostrożność.Naciskaj na pedałgazu tak, jakby leżało pod nim nadtłuczone jajko.Prowadząc samochód z automa-tyczną skrzynią biegów, taki jak nasz, w ogóle nie ożywaj lewej stopy.Potrzebnaci jest tylko prawa; przede wszystkim pamiętaj o hamulcu, a dopiero potem o ga-zie.Mark zdjął nogę z hamulca i samochód ruszył wolno przed siebie.Kiedyprzednie koła uderzyły w krawężnik, ponownie zahamował.Przednia szyba po-kryła się wilgotną mgiełką; przetarł ją dłonią, zamazując sobie dokładnie polewidzenia. Cholera  mruknął.Ruszył jeszcze raz, wykonał szeroki, niepewny skręt, zawadzając po drodzeo chodnik po drugiej stronie ulicy i pojechał w kierunku swego domu.Musiał ca-ły czas wyciągać szyję, żeby zobaczyć cokolwiek nad kierownicą.Sięgnąwszy po360 omacku prawą dłonią włączył radio, nastawiając je na pełen regulator.Po policz-kach jedna za drugą ściekały mu łzy.43Ben szedł Jointer Avenue w kierunku centrum miasteczka, gdy zza zakrętuwyłonił się brązowy buick Jimmy ego, poruszający się żabimi skokami i jadącyzygzakiem od krawężnika do krawężnika.Kiedy zaczął machać obiema rękami,samochód zwolnił, wjechał prawym przednim kołem na chodnik i raptownie sta-nął.Pracując nad ostrzeniem kołków, stracił zupełnie poczucie czasu; gdy wresz-cie spojrzał na zegarek, przekonał się ze zdumieniem, iż jest już prawie dziesięćpo czwartej.Wyłączywszy tokarkę wetknął kilka kołków za pasek i poszedł nagórę do telefonu, ale w chwili, gdy do niego dotarł; przypomniał sobie, że jestnieczynny.Czując, jak ogarnia go coraz większy niepokój, wybiegł na zewnątrz i zaj-rzał do obu samochodów, Callahana i Petrie ego; w żadnym nie było kluczyków.Mógłby właściwie przeszukać kieszenie ojca Marka, lecz jakoś nie potrafił się nato zdobyć.Zamiast tego ruszył szybkim krokiem w kierunku centrum miasteczka,rozglądając się za brązowym buickiem Jimmy ego.Miał zamiar skręcić do szkołyprzy Brock Street, gdy zza zakrętu wyłonił się znajomy samochód.Ben podbiegł do wozu od strony kierowcy i otworzył drzwiczki.W woziesiedział Mark.sam.Wpatrywał się tępo w Bena i poruszał lekko ustami, lecznie wydobywał się z nich żaden głos. Co się stało? Gdzie Jimmy? Nie żyje  wykrztusił wreszcie chłopiec. Barlow znowu nas prze-chytrzył.Schował się w piwnicy w pensjonacie pani Miller.Jimmy też tam jest.Zszedłem, żeby mu pomóc, a potem sam nie mogłem wydostać się na zewnątrz.W końcu wypełzłem po desce, którą oparłem o próg, ale przez chwilę myślałem,że będę musiał tam zostać aż.aż do zachodu słońca. Dlaczego miałbyś tam zostać? O czym ty mówisz? Jimmy domyślił się, skąd ta niebieska kreda.Byliśmy wtedy w jednymz domów na Zakręcie.Niebieska kreda.Stoły bilardowe.W piwnicy pani Millerstoi taki stół, który kiedyś należał do jej męża.Jimmy zadzwonił do niej, ale niktnie odbierał, więc tam pojechaliśmy.-Uniósł już zupełnie suchą twarz i spojrzał na Bena. Kazał mi poszukać la-tarki, bo nie było światła, tak jak w Domu Marstenów.Zauważyłem, że na suszar-ce nad zlewozmywakiem nie ma ani jednego noża, ale niczego się nie domyśliłem.Można powiedzieć, że go zabiłem, bo to moja wina, to wszystko moja wina.Ben chwycił go za ramiona i potrząsnął mocno.361  Przestań, Mark! Natychmiast przestań!Chłopiec przyłożył obie dłonie do ust, jakby chcąc powstrzymać wzbierającypotok histerycznych słów.Jego wpatrzone w Bena oczy były wielkie i nierucho-me. Znalazłem latarkę w szafce w hallu, ale właśnie wtedy usłyszałem hałasi krzyk.Ja.ja też bym spadł, ale on mnie ostrzegł.Ostatnią rzeczą, jaką powie-dział, było  Uważaj, Mark. Jak to się stało? Barlow po prostu odsunął schody  odparł Mark bezbarwnym głosem.Odciął je poniżej drugiego stopnia zostawiając fragment poręczy, żeby na pierw-szy rzut oka wyglądały jak całe.W ciemności Jimmy niczego nie zauważył. A noże?  zapytał Ben, usiłując zmusić podchodzący mu do gardła żołą-dek, by wrócił na swoje miejsce. On powbijał je w kawałki drewna, a potem ułamał rączki i poustawiał napodłodze ostrzami do góry. O, mój boże. jęknął bezradnie Ben. O, Boże. Położył Mar-kowi dłoń na ramieniu. Jesteś pewien, że Jimmy nie żyje? Tak.On.Noże tkwią w kilku miejscach.Krew.Ben spojrzał na zega-rek.Za pięć piąta.Powróciło uczucie osaczenia i braku czasu. Co teraz zrobimy?  zapytał Mark. Pojedziemy do miasta.Zadzwonimy najpierw do Matta, a potem do Par-kinsa Gillespie.Musimy wykończyć Barlowa przed zachodem słońca.Mark uśmiechnął się gorzko. Jimmy też tak mówił, ale on robi z nami, co chce.Chyba powinien się zato wziąć ktoś lepszy od nas.Ben spojrzał uważnie na chłopca, przygotowując się psychicznie do zrobieniaczegoś obrzydliwego. Mówisz tak, jakbyś się bał  powiedział [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •