[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Kolację zjesz w zachodniej kuchni razem ze mną.Kucharz coś nam da.- Powie Cortowi.- Nie jest jego przyjacielem - odparł Roland, a potem wzruszył ramionami.- a jeśli nawet powie, to co? Cuthbert uśmiechnął się w odpowiedzi.- Jasne.Dobrze.Zawsze chciałem się dowiedzieć, jak wygląda świat, kiedy ma się głowę z tyłu, obróconą o sto osiemdziesiąt stopni.Ruszyli razem przez zielone błonia, rzucając cienie w delikatnym białym wiosennym świetle.Kucharz w zachodniej kuchni nazywał się Hax.Olbrzymi mężczyzna w poplamionym potrawami białym fartuchu miał cerę w kolorze surowego oleju, a jego przodkowie byli w jednej czwartej czarni, w jednej czwartej żółci, w jednej czwartej pochodzili z Wysp Południowych, teraz prawie zapomnianych (świat poszedł naprzód), a w jednej czwartej.Bóg wie skąd.Obuty w wielkie ciżmy kalifa, przemierzał trzy wysokie zadymione sale niczym traktor na niskim biegu.Należał do tych nielicznych dorosłych, którzy znajdowali wspólny język z dziećmi i którzy kochali je wszystkie, żadnego przy tym nie wyróżniając - nie w landrynkowy sposób, lecz jak to czyni człowiek interesu, dopuszczający czasami wzięcie kogoś w objęcia, podobnie jak dopuszcza się uścisk dłoni po sfinalizowaniu ważnej finansowej transakcji.Kochał nawet tych chłopców, którzy rozpoczęli Szkolenie, chociaż różnili się od innych dzieci: nie byli zbyt wylewni i wydawali się trochę niebezpieczni, nie tak, jak dorośli, ale jak zwykłe dzieci, dotknięte odrobiną szaleństwa.Cuthbert nie był pierwszym uczniem Corta, którego Hax potajemnie dożywiał, w tym momencie stał przy wielkiej elektrycznej kuchni, jednym z sześciu tego typu urządzeń, które działały w całej posiadłości.To było jego niepodzielne królestwo; stojąc w nim, obserwował dwóch chłopców, połykających kawałki gulaszu, który od niego dostali.Wszędzie dookoła w parującym wilgotnym wnętrzu krzątali się podkuchenni i inni posługacze, brzęcząc garnkami, mieszając gulasz i obierając w niższych rewirach ziemniaki i warzywa, w słabo oświetlonej alkowie spiżarni pomywaczka o ziemistej twarzy i włosach związanych ścierką szorowała szczotką podłogę.Jeden z kuchcików podbiegł do Haxa, prowadząc za sobą żołnierza Gwardii.- Ten człowiek chce się z tobą widzieć.- w porządku.- Hax skinął głową do gwardzisty, który odpowiedział takim samym ukłonem.- Idźcie do Maggie, chłopcy.Dostaniecie od niej trochę pasztetu, potem zmywajcie się stąd.Roland i Cuthbert kiwnęli głowami i poszli do Maggie, która dała im pokaźne kawałki pasztetu na dużych talerzach.ale zrobiła to ostrożnie, jakby byli dzikimi psami, które mogły ją pokąsać.- Zjedzmy na schodach - zaproponował Cuthbert.- Dobrze.Usiedli za wielką kamienną kolumnadą, w miejscu, gdzie nie było ich widać z kuchni, i rwali pasztet palcami.Po kilku chwilach zobaczyli cienie, które padły na półkolistą ścianę szerokiej klatki schodowej.Roland złapał za rękę Cuthberta.- Chodźmy, ktoś się zbliża.Cuthbert podniósł zdziwiony wzrok.Usta miał poplamione jagodami.Cienie zatrzymały się.To byli Hax i żołnierz Gwardii.Chłopcy zostali tam, gdzie siedzieli.Gdyby się poruszyli, kucharz i jego towarzysz mogliby ich usłyszeć.-.dobry człowiek - mówił gwardzista.- w Farson?- Za dwa tygodnie.Może za trzy.Musisz z nami pojechać.Będzie dostawa ze składu.- Szczególnie głośny brzęk garnków i patelni oraz seria połajanek spadających na głowę nieszczęsnego chłopca, który je upuścił, zagłuszyły kolejne słowa.-.zatrutego mięsa - usłyszeli po chwili głos gwardzisty.- To ryzykowne.- Nie pytajcie, co dobry człowiek może zrobić dla was.- wyrecytował gwardzista.-.ale, co wy możecie zrobić dla niego.- Hax Westchnął.- Nie pytaj, żołnierzu.- Wiesz, co to może oznaczać - stwierdził cicho gwardzista.- Tak, i wiem, co mu jestem winien; nie musisz mi prawić kazań.Kochani go tak samo jak ty.- Dobrze.Mięso będzie oznaczone do krótkoterminowego przechowania w twoich chłodniach.Ale powinieneś się pospieszyć.Musisz to zrozumieć.- Czy w Farson są jakieś dzieci? - zapytał ze smutkiem kucharz, ale było to pytanie, na które nie spodziewał się chyba odpowiedzi.- Dzieci są wszędzie - stwierdził łagodnie gwardzista.- To właśnie o dzieci troszczymy się najbardziej.i on się troszczy.- Zatrute mięso.To raczej dziwny sposób okazywania troski dzieciom.- Hax wydał z siebie ciężkie świszczące westchnienie.- Czy będą się zwijać z bólu, trzymać za brzuchy i wołać, że chcą do mamy? Chyba tak.- To będzie przypominało zaśnięcie - wyjaśnił żołnierz, ale ze zbyt dużą pewnością siebie.- Oczywiście - zaśmiał się Hax.- Sam to przed chwilą powiedziałeś.Nie pytaj, żołnierzu.Czy chcesz dalej oglądać dzieci pod władzą rewolweru, skoro mogą znaleźć się w rękach tego, który sprawia, że lew kładzie się przy baranku?Hax nie odpowiedział.- Za dwadzieścia minut zaczynam służbę - oznajmił gwardzista.- Daj mi barani udziec.Uszczypnę tylko jedną z twoich rozchichotanych dziewuch i wyjeżdżam.- Od mojej baraniny nie dostaniesz skrętu kiszek.Robeson.- Czy możesz.- usłyszeli słowa gwardzisty, lecz potem cienie mężczyzn przesunęły się i głosy ucichły.Mógłbym ich obu zabić, pomyślał zastygły w bezruchu Roland.Mógłbym ich zabić moim nożem, poderżnąć gardła jak wieprzom.Zerknął na swoje dłonie, pobrudzone sosem, jagodami i ziemią po szkoleniu.- Rolandzie.Popatrzył na Cuthberta.Spoglądali na siebie przez dłuższą chwile w przesyconym woniami półmroku i Roland rozpoznał smak ciepłej rozpaczy, napływający do gardła.To, co poczuł, mogło stanowić pewien rodzaj śmierci - było czymś tak samo brutalnym i ostatecznym jak śmierć gołębia na białym niebie nad polem ćwiczeń, w głowie miał mętlik.Hax? Hax, który nałożył mu kiedyś na nogę kompres? Hax? a potem coś zatrzasnęło się w jego umyśle i temat został zamknięty.Pełna humoru, inteligentna twarz Cuthberta nie wyrażała w tym momencie nic - kompletnie nic, w jego oczach los kucharza był już przesądzony.Hax nakarmił ich i kiedy poszli na schody się najeść, przyprowadził, w nie ten co trzeba róg kuchni, gwardzistę o nazwisku Robeson i odbyli tam swoje małe, zdradzieckie tete-a-tete.To wszystko, w oczach Cuthberta Roland ujrzał, że Hax zginie za zdradę, tak jak żmija ginie w swojej jamie.To j nic więcej, w ogóle nic.Oczy Cuthberta były oczyma rewolwerowca.Ojciec Rolanda wrócił właśnie z wyżyn i jego strój zupełnie nie pasował do draperii i szyfonowych ozdób głównej sali audiencyjnej, do której chłopcu zezwolono Wchodzić dopiero od niedawna, w ramach przywilejów przysługujących tym, którzy rozpoczęli szkolenie.Ubrany był w czarne dżinsy i roboczą niebieską koszulę.Zakurzony i poplamiony płaszcz, rozdarty w jednym miejscu do podszewki, zarzucił niedbale na ramię, nie przejmując się tym, jak bardzo ten płaszcz i on sarn kłóci się z eleganckim wystrojem sali.Był rozpaczliwie chudy; obwisłe bujne wąsy wydawały się ciągnąć w dół jego głowę, gdy patrzył na syna.Zawieszone przy biodrach rewolwery ustawione były pod idealnym kątem do dłoni.Wytarte rękojeści z drzewa sandałowego sprawiały wrażenie matowych i sennych w przyćmionym świetle komnaty.- Główny kuchmistrz - mruknął cicho.- Kto by pomyślał! Tory, które wysadzono na końcowej stacji na wyżynach.Zdychające stada w Hendrickson, a może nawet.kto by pomyślał! Kto by pomyślał!Przyjrzał się uważniej synowi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •