[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.–To dobrze, że się ocknąłeś–Szarlej zapiął spodnie.–Bo właśnie muszę ci oznajmić, że względem mostu na Dunaju wracamy do pierwotnej koncepcji.–Gdzie.–wyskrzeczał wreszcie Reynevan, z trudem łykając ślinę.–Szarleju.Gdzie.jesteśmy?–W przybytku świętej Dympny.–Gdzie?–W szpitalu dla obłąkanych.–Gdzie?!–Przecież mówię.W domu wariatów.W Narrenturmie.Rozdział dwudziesty siódmyw którym Reynevan i Szarlej przez czas dość długi mają spokój, opieką lekarską, pociechą duchową, regularne odżywianie i towarzystwo nietuzinkowych ludzi, z którymi mogą do woli konwersować na ciekawe tematy.Słowem, mają to, co zwykle ma się w domu wariatów.–Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.Błogosławione imię świętej Dympny.Pensjonariusze Wieży Błaznów zareagowali szelestem słomy i nieskładnym, mało wyraźnym pomrukiem.Bożo–grobiec bawił się pałką, postukiwał nią w otwartą lewą dłoń.–Wy dwaj–powiedział do Reynevana i Szarleja–jesteście nowi w naszym bożym stadku.A my tu nowym nowe nadajem imiona.A że dziś czcimy świętych męczenników Korneliusza i Cypriana, tedy jeden będzie Korneliusz, a drugi Cyprian.Ani Korneliusz, ani Cyprian nie odpowiedzieli.–Jam jest–kontynuował beznamiętnie mnich–mistrzem szpitalnym i opiekunem Wieży.Imię moje brat Trankwilus.Nomen omen.Przynajmniej dopóty, dopóki mnie ktoś nie zdrzaźni.–Drzaźni mnie zaś, trzeba wam wiedzieć, gdy kto hałasuje, ciska się, wyczynia tumulty i brewerie, zanieczyszcza siebie i okolicę, używa słów nieładnych, bluźni Bogu i świętym, nie modli się i przeszkadza modlić innym.I w ogóle grzeszy.A na grzeszników mamy tu u nas różne sposoby.Kijaszek dębowy.Ceberek z wodą zimną.Klatkę żelazną.I łańcuszek u ściany.Jasne?–Jasne–odpowiedzieli unisono Korneliusz i Cyprian.Tedy–brat Trankwilus ziewnął, przyjrzał się swejpałce, dobrze wysłużonemu i wyślizganemu dębowemu drewnu–zaczynacie kurację.A wymodlicie przychylność i instancję świętej Dympny, opuści was, daj to Bóg, wariacja i obłęd, wrócicie, wyleczeni, na zdrowe łono społeczeństwa.Dympna z łaskawości słynie w świętych gromadce, szansę więc macie duże.Ale nie ustawajcie w modlitwie.Jasne?–Jasne.–No to z Panem Bogiem.Bożogrobiec wyszedł po trzeszczących schodach, wijących się wokół muru i kończących gdzieś wysoko drzwiami, masywnymi, sądząc po odgłosach otwierania i zamykania.Ledwo dudniące w kamiennej studni echo przebrzmiało, Szarlej wstał.–No, bracia w udręce–rzekł wesoło–witajcie, kimkolwiek jesteście.Wychodzi, że trochę czasu przyjdzie nam spędzić razem.Choć po niewoli, ale zawsze.Może by tak więc jednak poznać się nawzajem?Podobnie jak przed godziną, odpowiedział mu chrobot i szelest słomy, parsknięcie, cicha klątwa i kilka innych słów i odgłosów, w większości nieprzystojnych.Tym aliści razem Szarlej nie dał się zniechęcić.Zdecydowanie podszedł do jednego ze słomianych barłogów, jakich kilkanaście uformowanych było pod ścianami wieży i wokół dzielących dno zrujnowanych filarów i arkad.Ciemność w niewielkim tylko stopniu rozjaśniało światło sączące się z góry, z maleńkich okienek u szczytu.Ale wzrok przyzwyczaił się już i co nieco widzieć się dało.–Dobry dzień! Jestem Szarlej!–A idźże precz–odburknął człek z barłogu.–Czepiaj się, pomyleńcze, sobie podobnych.Ja jestem zdrów na umyśle! Normalny!Reynevan otworzył usta, zamknął je prędko i otworzył znowu.Widział bowiem, czym chcący uchodzić za normalnego się zajmuje, a zajmował się energicznym manipulowaniem przy własnych genitaliach.Szarlej chrząknął, wzruszył ramionami, poszedł dalej, ku następnemu barłogowi.Człowiek, który na nim leżał, nie poruszał się, jeśli nie liczyć lekkich drgawek i dziwnych skurczów twarzy.–Dobry dzień! Jestem Szarlej.–Bbb.bbuub.błe–błeee.Błeee.–Tak myślałem.Idziemy dalej, Reinmarze.Dobry dzień! Jestem.–Stój! Gdzie leziesz, szaleńcze? Na rysunki? Oczu nie masz?Na twardym jak kamień klepisku, wśród odgarniętej słomy, widniały nabazgrane kredą figury geometryczne, wykresy i kolumny cyfr, nad którymi ślęczał siwy starzec z czubkiem głowy łysym jak jajo.Wykresy, figury i cyfry pokrywały też całkowicie ścianę nad jego barłogiem.–Ach–cofnął się Szarlej.–Przepraszam.Rozumiem.Jakże mogłem zapomnieć: noli turbare circulos meos.Starzec uniósł głowę, wyszczerzył poczerniałe zęby.–Uczeni?–Poniekąd.–Tedy zajmijcie sobie miejsca u filara.U tego oznaczonego omegą.*Zajęli i wymościli sobie, nagarnąwszy słomy, barłogi pod wskazanym filarem, oznaczonym wydrapaną grecką literą.Ledwie zdążyli uporać się z zadaniem, gdy objawił się brat Trankwilus, tym razem w kompanii kilku innych zakonników w habitach z podwójnym krzyżem.Stróże grobu jerozolimskiego przynieśli parujący kocioł, ale pacjentom wieży pozwolono zbliżyć się z miskami dopiero po chóralnym odmówieniu Pater noster, Ave, Credo, Confiteor i Miserere.Reynevan jeszcze nie podejrzewał, że był to początek rytuału, któremu przyjdzie mu się poddawać długo.Bardzo długo.–Narrenturm–odezwał się, tępo patrząc w dno miski, w przylepione resztki kaszy jaglanej.–We Frankensteinie-We Frankensteinie–potwierdził Szarlej, dłubiąc w zębach źdźbłem słomy.–Wieża jest przy hospicjum świętego Jerzego, prowadzonego przez bożogrobców z Nysy.Na zewnątrz murów miejskich, przy Bramie Kłodzkiej.–Wiem.Przechodziłem obok.Wczoraj.Chyba wczoraj.Jakim sposobem tu trafiliśmy? Dlaczego uznano nas za umysłowo chorych?–Najwidoczniej–demeryt parsknął śmiechem–ktoś poddał analizie nasze ostatnie postępki.Nie, drogi Cyprianie, żartowałem, aż tyle szczęścia nie mamy.To jest nie tylko Wieża Błaznów, to również.przejściowo.więzienie Inkwizycji.Karcer miejscowych dominikanów jest bowiem w remoncie.Frankenstein ma dwa miejskie więzienia, w ratuszu i pod Krzywą Wieżą, ale oba zawsze przepełnione.Dlatego tu, do Narrenturmu, wsadza się aresztowanych z nakazu Świętego Oficjum.–Ten Trankwilus–nie rezygnował Reynevan–traktuje nas jednak jak będących niespełna rozumu.–Skrzywienie zawodowe.–Co z Samsonem?–Co, co–żachnął się Szarlej.–Spojrzeli na jego gębę i puścili.Ironia, hę? Puścili, mając za idiotę.A nas zapudłowali u czubków.Szczerze powiedziawszy, pretensji nie mam, winie tylko siebie.Im o ciebie szło, Cyprianie, o nikogo więcej, tylko o tobie wspominał significauit.Mnie wsadzili, bo stawiałem opór, rozkwasiłem parę nosów, ha, parę kopów, nie chwaląc się, też trafiło w to, w co trafić miało.Gdybym zachował się spokojnie, jak Samson [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •