[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale w tej chwili, w samym środku miastowca, czuje, że nadszedł odpowiedni wieczór, by wziąć multiplekser.Po występie.Łyknie pigułę, dzięki której przełamie bariery umysłu, ogarnie świadomością pełnię i głębię Monady Miej­skiej 116.Tak.Zrobi to dokładnie na pięćsetnym piętrze - jeśli tylko koncert się uda.Polunatykuje w Bombaju.Właściwie wy­padałoby, aby został w tym samym mieście, w którym występu­ją, ale Rzym nie sięga w dół poza 521 piętro, a on w imię mi­stycznej symetrii musi zjechać równo na pięćsetne.Mimo to i tak nie będzie stuprocentowo dokładny.Bo gdzie leży prawdzi­wy środek tysiącpiętrowej wieży? Raczej gdzieś między 499 a 500 poziomem, prawda? Ale pięćsetne będzie musiało wystar­czyć.Wszyscy uczymy się opierać życie na przybliżeniachWchodzi do ośrodka fonicznego.Nowa, przyjemna sala, wysoka na trzy piętra.Centralnym punktem jest scena w kształcie muchomora, wokół której roz­chodzą się współśrodkowo rzędy miejsc dla publiczności.Cała przestrzeń lśni od świateł.Pofałdowane, ziejące czernią paszcze głośników, umocowane w kopułach bogato zdobionych sufitów.Ciepłe, przyjazne pomieszczenie, wybudowane tutaj z boskiej łaski panów Louisville, by wnieść trochę radości w życie ponu­rych i zasuszonych Rzymian.W całej monadzie nie ma lepszej sali koncertowej dla kosmicznego zespołu.Pozostali muzycy: kometoharfista, inkantator, nurek orbitalny, spijacz grawitacji, falownik częstotliwości i jeździec spektralny, są już na miejscu i dostrajają instrumenty.Aula drży od brzęku migotliwych to­nów i wesołej eksplozji barw.Z głównego stożka falownika czę­stotliwości unosi się snop o czystej, nieporównywalnej do ni­czego strukturze, abstrakcyjnej i immanentnej.Wszyscy ma­chają do Biliona.- Spóźniłeś się, brachu - wołają.- Gdzie cię wcięło? Zaczy­naliśmy już podejrzewać, że chałturzysz solo na boku.- Łaziłem po korytarzach - odpowiada Dillon - i sprzeda­wałem miłość Rzymianom.Cała kosmokapela rechocze i skręca się ze śmiechu.Dillon wdrapuje się na scenę.Instrument, na którym będzie grał, stoi samotnie, ze zwisającymi kratownicami, blisko krawędzi; jego piękna, kolorowa powierzchnia jest jeszcze ciemna.Obok cze­ka automat dźwigowy, aby pomóc ustawić go na właściwym miejscu.To automat przyniósł wibrastar do sali koncertowej i na pewno nastroiłby go, gdyby tylko Dillon o to poprosił, ale artysta oczywiście nie zrobi tego.Strojenie własnego instru­mentu to dla muzyka pełne tajemniczości misterium.Nawet jeżeli to, co Dillonowi zajmie co najmniej dwie godziny, auto­mat zrobiłby w dziesięć minut.Konserwatorzy i inne miernoty z klasy roboli mają w swojej pracy podobne sekretne rytuały.Nic dziwnego: jeśli chcesz wierzyć, że masz w życiu jakiś cel, musisz stale toczyć boje z własną przestarzałością.- Tutaj - pokazuje Dillon automatowi.Maszyna delikatnie przystawia wibrastar do węzła wyjścio­wego i podłącza go.Dillon nie dałby chyba nawet rady podnieść swojego wielkiego instrumentu.Nie ma nic przeciwko temu, by pozwolić maszynom robić rzeczy, do których ludzie nie zo­stali stworzeni - na przykład dźwigać trzytonowe ciężary.Kła­dzie ręce na manipulatorni, czując, jak prąd pobrzękuje na kla­wiaturze.W porządku.- Odejdź - poleca automatowi, który oddala się cicho.Dillon gniecie i ściska projektrony manipulatorni, jakbyje doił.Kontakt z instrumentem daje mu zmysłową przyjem­ność.Każde crescendo to mały orgazm.Tak.Dobrze.Taak.- Zaczynam strojenie - ostrzega resztę muzyków.Regulują sprzężenie zwrotne w swoich instrumentach; niezapowiedziane, nagłe wejście wibrastaru mogłoby wyrządzić szkodę zarówno instrumentom, jak i artystom.Kiwają kolejno głowami na znak gotowości.Gdy spijacz grawitacji harmonijnie wdźwięcza się jako ostatni, Dillon może nareszcie zwolnić sprzę­gło.Taak! Aula wypełnia się blaskiem.Ze ścian spływają gwiaz­dy.Z sufitu skapują całe mgławice.Wibrastar jest podstawowym instrumentem w zespole, arcyważnym kontinuum, dającym pod­kład dla pozostałych muzyków.Wyćwiczone oko Dillona sprawdza ogniskową.Ostrość w porządku.Nat, jeździec spektralny, mówi:- Mars ma trochę za mało koloru, Diii.Dillon szuka Marsa.Tak.Tak.Nasyca go dodatkiem poma­rańczowego.A co z Jowiszem? Planeta świeci białym ogniem.Wenus.Saturn.I wszystkie gwiazdy.Jest zadowolony z efektów wizualnych.- Dajemy dźwięk - oznajmia.Uderza w konsolę poduszeczkami obu dłoni.Z wyszczerzo­nych głośników wydobywa się ostry, ale zarazem czuły, białawy szum.Muzyka sfer.Dillon maluje ją teraz, podwyższając skalę po galaktycznej stronie i pozwalając deszczowi gwiazd obda­rzyć dźwięki głębią molowych barw.Następnie szybkim pchnieciem projektronów w dół wprowadza brzmienie planet.Saturn wiruje, dźwięcząc jak pas z nożami.Jowisz grzmi.- Wszystko dociera? - wywrzaskuje Dillon.- Jaka przej­rzystość?Nurek orbitalny Sophro prosi:- Zrób grubsze asteroidy, Diii.Dillon powiększa asteroidy.Sophro, uszczęśliwiony, kiwa głową.Podbródek trzęsie mu się z radości.Po trzydziestu minutach ciężkiej pracy Dillon ma za sobą pierwsze strojenie.Jak dotąd, przygotował się tylko do gry solo.Teraz trzeba jeszcze zestroić się z innymi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •