[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pachniała normalnym, wolnym światem.Detektyw sięgnął do kieszeni i wysypał nastół saszetki z cukrem i pojemniki ze śmietanką. Nie wiedziałem, z czym pijesz, więc wziąłem wszystko. Zwykle z papierosem. Mówiłem ci, że w tym budynku się nie pali  powiedział i puścił po stole jego papierosyi zapalniczkę.Chłopak podziękował i zapalił.Luske przyglądał mu się. Wiesz, jaki dziś dzień? Niedziela?  spytał Sean po namyśle. Nie.Twój szczęśliwy dzień. Naprawdę? Bez cienia wątpliwości.Zgarnęliśmy właściciela tego forda, Valentine a.Pękł jak lalka z porcelany.Nigdy nie widziałem, żeby taki wielki chłopak tak ryczał.Kiedy go uderzyłeś tąpałką, też tak płakał? Nie, proszę pana.Słowem się nie odezwał. Cóż, teraz ma mnóstwo do powiedzenia. Nie mówił chyba, że brałem udział w tym, co zrobili tej dziewczynie? Nie, nie mówił.Potarł swoje wielkie czerwone ucho i powiedział, że po prostu też chciałeśskorzystać z darmowej dupy.Detektyw podniósł swój kubek, napił się kawy i postawił kubek z powrotem na stole. Kłamie. Może  zgodził się Luske. Kto wie? Ja.Detektyw czekał chyba, aż Sean powie coś więcej.Chłopak milczał. Ale podał nazwiska  oznajmił Luske. A dziś rano pokazałem tej dziewczynie zdjęciai rozpoznała ich, wszystkich czterech.I będzie zeznawać.Sean zaciągnął się i wydmuchał dym. Domyślam się, że moje zdjęcie też tam było.Detektyw kiwnął głową. Nie spojrzała na nie drugi raz. I domyślam się, że to niewiele zmienia, bo tamtej nocy była nieprzytomna. Zgadza się.Ale inne rzeczy wiele zmieniają. Jakie inne rzeczy? Zeznania kelnerki.To, że zostałeś zatrzymany tuż przy szpitalu.Martwy pies, któregoznalezliśmy tam, gdzie mówiłeś.Chociaż bez niebieskiego brezentu. Może wiatr go porwał. Albo ktoś zabrał.Chłopak strzepnął popiół i patrzył na opadające na podłogę szare płatki. Co z bronią? Reed Lester kupił ją pod Lincoln pięć dni przed tym, jak go spotkałeś. A co z nim? Z Lesterem? Wciąż jest na wolności.Chłopak obserwował koniec papierosa, jakby chciał coś odczytać z cienkiej smużki dymu. Więc co teraz? Więc teraz muszę cię wypuścić.W recepcji czeka na ciebie ojciec.W piersi Seana poruszyło się coś ciężkiego, jak siekiera.Zerknął na detektywa. Zadzwoniliśmy do niego w sprawie samochodu. Jak dużo wie? Nie wiem.Wiem tylko, że tu jest. Chłopak w milczeniu wpatrywał się w swój kubek. Muszę cię wypuścić, Sean, ale mnie to nie cieszy. Nie? Nie. Dlaczego nie? Bo mam przeczucie.Mimo tego, co najwyrazniej zrobiłeś dla tej dziewczyny.A możewłaśnie ze względu na to.Ze względu na sposób, w jaki to zrobiłeś.Ze względu na to, że niezadzwoniłeś po policję, nie szukałeś pomocy, tylko po prostu tam poszedłeś i sprałeś tychchłopaków rączką od przetykacza do kibla.Ze względu na to, że jechał z tobą Reed Lester,wszystko jedno dlaczego.Ludzie zdolni do pewnych rzeczy mają coś w oczach i widzę to cośw twoich.Sean nie odwrócił wzroku. Nigdy nie zrobiłbym tego co oni. Nie powiedziałem, że byś zrobił.Ale jest mnóstwo innych rzeczy, które człowiek możezrobić i które mogą się skończyć po prostu zle.Może ich nie szukać, może mu się wydawać, żeich nie chce, ale nie zrobi wystarczająco dużo, by ich uniknąć, i same go znajdą.Znajdą go, Sean,prędzej czy pózniej. 38Po niedającym się określić czasie i niedającej się określić odległości zaczyna zdawać sobie sprawę zezmiany w swoim chodzie i towarzyszącym mu dzwięku, ze zmiany w naturze wysiłku, którego wymagaposuwanie się naprzód.Dociera do doliny, zatrzymuje się i rozgląda.Mały górski amfiteatr.Kąt, pod jakim rosną drzewa,potwierdza to, co mówiło jej ciało  nie schodzi już w dół, idzie po śniegu, który osiadł na ziemi poziomąwarstwą.Pod nogami nie czuje pochyłości.Strach wytacza się jak kamień ze swojego miejsca za jejsercem.Jedyne, co wie, jedyne, na co może liczyć, to pochyłość.Bez niej, bez czegoś, czym mogłaby siękierować, na niebie, bez horyzontu, na którym mogłaby się skupić, może iść i iść, i w środku zimnej nocytrafić nagle na własne ślady.Dolinę zewsząd otaczają niknące w szarości zbocza gór.Cokolwiek znajduje się na drugim końcu,skrywa to zasłona śniegu i zmierzchu i żeby się dowiedzieć, co tam jest, trzeba tam pójść, nie ma innegosposobu.Wydawało mi się, że to bardzo daleko, i chciałam się zatrzymać, mówi dziewczyna w jej głowie,dziewczyna w sali gimnastycznej.Chciałam zakopać się w śniegu jak zwierzę, zagrzebać się i słuchać jegokroków, gdy będzie mnie mijał w ciemności.Zasnąć i czekać na wiosnę.Ale tego nie zrobiłam.Wiedziałam,że jeśli się zatrzymam, umrę.Poprosiłam swoje nogi, żeby szły, i poszły.W gasnącym świetle idzie ku środkowi doliny.Dolina jest coraz węższa, skrzydła gór stopniowo zbliżająsię do siebie, zmierzając do niewidocznego miejsca, w którym się połączą.Zauważa płatki śniegu wirująceu jej stóp, a potem poruszający je podmuch.Wiatr wieje jej w plecy, podrywa się do góry i nabiera siły,w miarę jak ona zbliża się do miejsca, gdzie dwie góry powinny się zejść z ciężkim nieuniknionym hukiemi odciąć jej drogę, nie zostawiając jej nic prócz stromej skalnej ściany, końca ślepej uliczki.To będzieprawie ulga.Zimny wiatr gra w gałęziach drzew, w igłach; tak brzmi absolutna samotność.Ona posuwa sięnaprzód, wraz nią przesuwają się góry.Znów jest wśród drzew, ciężkie gałęzie stawiają jej opór.Zniegwzbija się z ziemi i pokrywa wnętrze szkieł rozmazującą obraz wysypką kryształków.Zdejmuje okulary,chowa je.Przedziera się ciemnym tunelem pod gałęziami, wiatr przechyla ją to w jedną stronę, tow drugą, w końcu pcha ją naprzód, tylko naprzód, jak nurt rzeki.Dociera do dwóch niskich gałęziskrzyżowanych niczym miecze, przechodzi pod nimi, podnosząc ręce, żeby ochronić twarz, i prawie jej niewidzi, prawie przekracza krawędz, za którą ziemia gwałtownie opada w dół.W dół.Stoi i patrzy w dół, na prostą, niezarośniętą drzewami pochyłość.Wie, że to koryto wyschniętegostrumienia, takiego jak tamten, wtedy w lipcu.Nie tego samego, zdaje sobie sprawę, że to daleko stąd.Aleten strumień zbliży ją do tamtego.Albo do jakiejś większej arterii, którą będzie mogła wrócić do życia, dorodziny.Wiatr gwiżdże w szczelinie za jej plecami, śnieg histerycznie przemyka obok  i w tym wyciuwiatru słychać brzęczenie silnika.Wielkiego, pracującego z wysiłkiem silnika ciężarówki taszczącejładunek pod górę na niskim biegu.Człowiek w ciepłej szoferce, country w głośnikach, samotne reflektory przeszywające zamieć.Widzi to tak jaskrawo, że nie potrafi sobie wyobrazić na dnie wyschniętegostrumienia niczego prócz odśnieżonej utwardzonej drogi.Jest bardziej stromo, niż się spodziewała.Odruchowo pochyla się do tyłu, ale kiedy to robi, tyły rakietślizgają się i zaczynają sunąć po śniegu.Przenosi ciężar ciała do przodu, ale czuje, że zaraz upadnie natwarz.W końcu odwraca się bokiem i schodzi po zboczu, stawiając kroki z namysłem jak dziecko uczące sięchodzić po schodach.Trwa to pięć minut, trwa to pięć godzin.Kiedy dociera na dno wyschniętego koryta, wie tylko, że dotarłana dno i że nie ma tam żadnej drogi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •