[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.p.n.e.Trudno orzec, co przywróciło go do teraźniejszości i po­czucia, że jest wśród ludzi.Z początku był to niepokój, jakieś napięcie.“To przyszło nosem" - pomyślał, choć nie mógł mieć żadnej pewności.Nie był w stanie postawić konkretnej hipotezy, ale tak było, kierowało nim nieomylne uczucie, co­fające go do czasów ostatniej wojny, a zwłaszcza do pewnego incydentu, kiedy to Richard wraz z dwoma towarzyszami zo­stał zrzucony na spadochronie i oczekiwał w lodowatych go­dzinach świtu na swoje zadanie.Godziny zwątpienia, niskie­go morale, kiedy człowiek zdawał sobie w pełni sprawę z całego ryzyka, godziny panicznego lęku, że można się nie sprawdzić, godziny, kiedy człowiek kuli się ze strachu.Taką właśnie poczuł teraz woń, ostrą, a zarazem trudno uchwytną.Woń strachu.Przez pewien czas rejestrował to podświadomie.Jedna połowa jego umysłu uparcie usiłowała skupić się na epoce sprzed naszej ery.Ale siła chwili obecnej była zbyt wielka.Ktoś w tym pokoiku był w panicznym strachu.Rozejrzał się.Arab w podartej kurtce koloru khaki, prze­bierający bezczynnie palcami w bursztynowych paciorkach różańca.Krzepki Anglik ze szpakowatym wąsikiem - typ komiwojażera - kreślący coś w notesie, z przejętą, ważną mi­ną.Szczupły, znużony mężczyzna o bardzo ciemnej skórze i bezbarwnej, obojętnej twarzy, oparty o krzesło, jakby odpo­czywał.Człowiek o wyglądzie irackiego urzędnika.Stary Pers w lejącym się śnieżnym stroju.Ludzie ci sprawiali wra­żenie całkowicie obojętnych na wszystko.Brzęk bursztynowych paciorków stał się rytmiczny.Coś przypominał.Richard wytężył uwagę, bo zrobił się senny.Długi - krótki - długi - krótki - to był alfabet Morse'a -z pewnością alfabet Morse'a.Znał Morse'a, w czasie wojny miał do czynienia z sygnalizacją.Bez trudu odczytał prze­kaz.SOWA.F-L-O-R-E-A-T-E-T-O-N-A.Do licha! Tak, to by­ło to.Powtarzało się: “Floreat Etona".Wystukane, a raczej wybrzękane przez obdartego Araba.A to co znowu? “So­wa.Eton.Sowa".Jego własne przezwisko z Eton, kiedy nosił wielkie, so­lidne okulary.Przyglądał się teraz Arabowi uważnie, śledząc każdy szczegół: pasiasta szata, stara kurtka khaki, podarty zrobio­ny na drutach czerwony szalik z puszczonymi oczkami.Po­stać, jakich setki w portowym mieście.Arab patrzył na Richarda pustym wzrokiem, nic nie wskazywało na to, że go rozpoznaje.Ale paciorki nadal pobrzękiwały.“Tu Fakir.Pilnuj się.Kłopoty."Fakir? Fakir? Jasne! Fakir Carmichael! Ten, który się uro­dził albo mieszkał gdzieś na końcu świata - Turkiestan, Afganistan?Richard wyjął fajkę.Pociągnął ją na próbę, po czym zaj­rzał do główki i postukał nią o stojącą obok popielniczkę: “Przyjąłem".Wydarzenia zaczęły się teraz toczyć w błyskawicznym tempie.Richardowi, już później, trudno je było dokładnie odtworzyć.Arab w podartej wojskowej kurtce wstał z miejsca i skiero­wał się do drzwi.Kiedy przechodził obok Richarda, potknął się, rozpostarł ręce i przytrzymał się jego, żeby nie upaść.Po czym wyprostował się, przeprosił i poszedł w kierunku drzwi.Wszystko było tak zaskakujące i odbywało się tak szyb­ko, że Richardowi zdawało się, iż ogląda scenę z filmu, a nie rzeczywiste wydarzenia.Krzepki komiwojażer upuścił no­tes i zaczął wyciągać coś z kieszeni marynarki.Z powodu tuszy i opiętego ubrania trwało to kilka sekund i w czasie tych sekund Richard przystąpił do działania.Kiedy mężczy­zna uniósł rewolwer, Richard wytrącił mu go z ręki.Broń wyleciała w powietrze, a kula poszła w podłogę.Arab wyszedł z pokoju, skręcił w stronę biura konsula, ale po chwili zatrzymał się gwałtownie, zawrócił, popędził do drzwi wejściowych i wybiegł na ruchliwą ulicę.Kawas podbiegł do Richarda, który stał, trzymając za ramię barczystego mężczyznę.Każdy z obecnych w poczekalni zachowywał się inaczej: iracki urzędnik podskakiwał w podnieceniu w miejscu, ciemny chudzielec gapił się sze­roko otwartymi oczami, a stary Pers, nieporuszony, patrzył w jeden punkt.Richard odezwał się pierwszy:- Czemu, u diabła, wymachiwał pan tą pukawką? Nastąpiła króciutka chwila milczenia, po czym grubas powiedział płaczliwie z londyńskim akcentem:- Przykro mi, bracie, czysty wypadek, po prostu nie­zręczność.- Bzdura.Chciał pan strzelić do tego Araba, który uciekł.- Nie, nie bracie, nie strzelić.Tylko go postraszyć.Po­znałem go: to facet, który mnie oszukał na antykach.Chciałem się zabawić.Richard Baker nie lubił rozgłosu.Instynkt podpowiadał mu, by przyjąć wyjaśnienia komiwojażera za dobrą mone­tę.Co właściwie mógłby udowodnić? I czy stary kolega, Fa­kir Carmichael, podziękowałby mu za zrobienie szumu wokół całej sprawy? Na pewno nie, jeśli przyjąć, że bierze on udział w akcji otoczonej ścisłą tajemnicą.Richard rozluźnił uścisk na ramieniu mężczyzny.“Zlany potem" - stwierdził w duchu.Kawas mówił gorączkowo:- Nie wolno przynosić broni do Brytyjskiego Konsulatu.To jest zabronione.Konsul będzie bardzo zły.- Przepraszam - powiedział grubas.- Mały wypadek, to wszystko.- Próbował wepchnąć pieniądze w dłoń kawasa, ale ten odsunął jego rękę z oburzeniem.- Lepiej, jak sobie pójdę - stwierdził barczysty mężczy­zna.- Nie będę czekać, aż przyjdzie konsul.-I rzucił do Richarda: - Nie wypieram się, że to ja, jestem w Airport Ho­tel, gdyby coś się działo, ale to był zwykły wypadek.Zrobiłem to dla draki.Richard patrzył za nim z niechęcią, kiedy oddalał się z niezręczną pewnością siebie, a potem skręcił do wyjścia prowadzącego na ulicę.Richardowi wydawało się, że postąpił słusznie, ale trud­no mieć dobre rozeznanie, jeśli człowiek błądzi po omacku.- Pan Clayton jest już wolny - powiedział kawas.Baker szedł za kawasem długim korytarzem.Widoczny z dala krąg słońca stawał się coraz większy.Biuro konsula znajdowało się po prawej stronie na końcu.Clayton siedział za biurkiem; spokojny szpakowaty mężczyzna o myślącej twarzy.- Nie wiem, czy pan mnie sobie przypomina - powie­dział Richard.- Spotkaliśmy się w Teheranie, dwa lata temu.- Tak, tak.Był pan wtedy z doktorem Pauncefoot Jone-sem.Teraz też pan jedzie do niego?- Tak.Jestem w drodze, ale mam dwa dni wolne i chciał­bym się wybrać do Kuwejtu.Mam nadzieję, że to prosta sprawa.- Oczywiście.Jutro rano ma pan samolot.Zaledwie pół­torej godziny lotu.Zatelegrafuję do Archiego Gaunta, mieszka tam na stałe.Przenocuje pana.A dzisiaj niech pan przenocuje u nas.Richard lekko zaprotestował.- Nie chciałbym sprawiać państwu kłopotu.Mogę noco­wać w hotelu.- W Airport Hotel jest straszny tłok.Będzie nam bardzo miło, jeśli pan zostanie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •