[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- To było środkiem do celu - powiedział.- Zemsty? - Tak.- A teraz celem jest.? - Natalia zawiesiła głos.- Powstrzymać Cole’a od wystrzelenia tych rakiet.Tylko to.Miliony istnień za cenę jednego.Zastanawiał się, czy Armand Teal zrozumiałby to.Uśmie­chnął się do siebie.Nie był pewien, czy on sam chce to zrozumieć.Rozdział XXVI- Prymitywne - powiedział Cole, patrząc na Teala, przy­wiązanego do jednego z krzyży.Potężny mężczyzna posłu­gując się nożem, którego ostrze lśniło w poświacie ogniska, zdzierał wąskie paseczki skóry z nóg Teala.Armand już nie krzyczał, słychać było tylko jęk, kiedy nóż powoli posu­wał się w górę.- To dopiero sztuka - wyjaśnił stojący obok Cole’a Otis.- Zadawanie tortur z unikaniem całkowitej utraty przytomności lub śmierci ofiary wymaga wielkiej precyzji.Forrester robi to z artyzmem.Rzadko nuży mnie oglądanie go.Wydaje się, że za każdym razem odkrywa nowe i bardziej wyrafinowane warianty.Och, patrz!Po raz pierwszy Cole zauważył u Otisa emocje.Spojrzał w ślad za wyciągniętą ręką.Forrester ujął teraz obnażone jądra Teala.W ręce miał inny, mniejszy nóż.- Mówią, że ten nóż jest ostry jak żyletka - szepnął Otis.- Tylko raz widziałem, jak Forrester to robi.To jest cudowne.Cole’owi przyszło na myśl, że Otis jest wariatem.Ale sam patrzył jak zahipnotyzowany.Nie mógł oderwać wzroku.Wy­glądało na to, że człowiek z nożem, którego Otis nazywał Forresterem, golił jądra Teala.- Usuwa górną warstwę skóry - wyjaśnił Otis - ale powoli i ostrożnie, żeby nie dopuścić do zbytniego krwawienia.Potem zajmie się.- Nie chcę.- zaprotestował Cole.- Och, przecież to wyśmienite! Podejdzie któraś z kobiet, pobudzi go.i, cóż, wykrwawi się na śmierć.Cole odwrócił twarz i zwymiotował.- Doprawdy, kapitanie, jak na człowieka, który planuje taką jatkę.No, nie rozumiem, dlaczego to miałoby być.Cole nie patrzył na Armanda Teala.Wpatrywał się w blask, którym pałały oczy Otisa.Zacisnął powieki.Słyszał kobiecy głos, jęk Teala, a potem długo, długo, krzyk i wycie gromady dzikusów.Szept Otisa sączył się do uszu Cole’a.Jego oddech czuć było marihuaną.- Już po wszystkim, kapitanie.Może pan otworzyć oczy.A jednak nie było po wszystkim.Słyszał, jak dzikus się śmieje.Rozdział XXVIIKończono załadunek.Część grupy desantowej rozlokowała się już wygodnie wewnątrz śmigłowca Rourke’a.Maszyna Natalii stała jeszcze na pokładzie rakietowym.- Masz mi przywieźć tych chłopców z powrotem, Rourke - rozległ się w słuchawkach głos Gundersena.- Inaczej będę miał za mało ludzi, żeby dać sobie radę z tą łódeczką.- Ładna mi łódeczka! - roześmiał się John do mikrofonu.- Rozumiesz mnie chyba, nie?- Rozumiem - odparł poważnie.Morze było szare, niespokojne, usiane strzępami piany.Wiał wiatr od lądu.“Będziemy musieli lecieć pod wiatr” - pomyślał doktor.- Nie wiem, czy orientuje się pan, jaka tu jest pogoda, komandorze? - zagadnął Gundersena.- Stąd widać tylko całkowite zachmurzenie, niewiele wię­cej.- Mówi pan jak rasowy meteorolog.- Jeżeli otworzę okno, będę miał mokre gacie.To jest ten drobny minus łodzi podwodnych.- Widzę, że minął się pan z powołaniem.Powinien pan zostać komikiem.- Nigdy o tym nie myślałem.Ale dziękuję za komplement.- To wcale nie miał być komplement.Lądowanie na pokładzie rakietowym było trudne ze wzglę­du na silny wiatr.Teraz wiatr wzmógł się jeszcze, a wznoszące się coraz wyżej fale silnie kołysały łodzią.“Start drugiego śmigłowca będzie niesłychanie ryzykow­ny” - pomyślał Rourke.Dlatego zwlekał z odlotem.W razie wodowania Natalii chciał być na miejscu, żeby przynajmniej powyławiać rozbit­ków.- Natalia, słyszysz mnie?- Tak, John.Odbiór.- Nie musisz być taką służbistką.Na linii jesteś tylko ty, ja i Gundersen.Jaka prędkość wiatru?- Dwadzieścia pięć węzłów i wzrasta.- Rourke - odezwał się Gundersen.- Będę się musiał zanu­rzyć.Zaczęło kiwać, a na pokładzie mam paru chorych, któ­rych za chwilę powyrzuca z łóżek.- Dobra - odparł doktor.- Natalia? Jak długo jeszcze?- Minuta, najwyżej dwie.Pokład jest śliski, musieliśmy wzmocnić reling, żeby ludzie mogli dostać się do śmigłowca.- W porządku.- Rourke uważnie obserwował śmigłowiec Natalii.Z wysokości dwustu stóp od strony sterburty widział, jak dwóch ostatnich ludzi, uczepionych liny, mozolnie pokonuje długość pokładu.Wicher szarpał sztormiakami, które miały ich ochronić przed słonymi bryzgami, przewalającymi się przez dziób przy każdym gwałtownym przechyle.Naresz­cie marynarze zniknęli wewnątrz śmigłowca.Natalia była do­brą pilotką, ale nawet najlepszy pilot na świecie nieźle by się napocił, startując pod wiatr z rozkołysanego przez fale pokła­du.Helikopter poruszył się.Uniósł się z trudem, jak gdyby był żywą istotą, potem zniosło go nieco.Opadł w dół.Serce pode­szło Rourke’owi do gardła.Śmigłowiec prześlizgnął się tuż nad powierzchnią morza i wreszcie wzniósł się.- Nieźle lata.- W słuchawkach zabrzmiał głos Gundersena.- Uhm - mruknął John przez zęby zaciśnięte na nie zapalo­nym cygarze.Rozdział XXVIIIBól głowy nie dawał Rubensteinowi spokoju.- Do diabła z tym! - mruknął, sięgając do kieszeni polowej kurtki po fiolkę z przeciwbólowymi tabletkami, które zaordy­nował mu Rourke.Połknął jedną.- Poruczniku?- Tak, panie Rubenstein? - O’Neal, siedzący obok z pistole­tem maszynowym gotowym do strzału, odwrócił się.- John dając te pastylki, kazał mi po zażyciu każdej położyć się na kilka minut.Niech pan wyświadczy mi przysługę i rzuci okiem na wszystko, a ja chwilę się zdrzemnę.Ten ból głowy doprowadza mnie do szału.- Nie ma sprawy, panie Rubenstein.Paul sprawdził jeszcze, czy automat jest zabezpieczony, a pistolet dobrze zapięty w kaburze.Rourke nie raz ostrzegał przed sięganiem po broń po zażyciu jakichkolwiek farmaceu­tyków i Rubenstein potraktował tę radę bardzo poważnie.Przed wojną nie miał okazji zaznajomić się z bronią palną.Teraz, choć uważał się już za fachowca, wiedział, że nie dorówna Rourke’owi.Postanowił brać jego rady serio i stoso­wać się do nich.Odsunął dalej od siebie Schmeissera, splótł ręce na piersi.Wyciągnął wygodniej nogi.Był wyczerpany po bezsennej nocy.Przed oczyma zamajaczyła mu twarz, twarz dziewczyny, z którą się spotykał.Zastanawiał się, jak zginęli nowojorczycy.- Panie Rubenstein! Panie Rubenstein! - Głos O’Neala spło­szył upragniony obraz.Dziewczyna była taka śliczna, taka delikatna.Nie chciał się z nią rozstawać.- Panie Rubenstein! Niech się pan obudzi!Otworzył oczy.Jego ciałem wstrząsnął dreszcz.Było chłodno i wilgotno.Mdłe światło poranka raziło jego oczy.- Czy coś się stało? Jak długo spałem?- Koło trzech kwadransów.Niech pan spojrzy.Paul podniósł się na kolana.Ból głowy ustąpił.Odszukał Schmeissera i wyjrzał spoza skał.Na przeciwległym krańcu zagłębienia, w którym położony był bunkier, dostrzegł tłumy dzikusów.A potem usłyszał słaby odgłos silników.Jeden jeep pokonywał właśnie grzbiet wzniesienia.Na prawo od niego sunął następny.W środku jechała ciężka, wysoko zawieszona ciężarówka.Na masce rozpięte było ludzkie ciało.Pokrwawio­ne, miejscami zwęglone.Lewego ramienia nie miało w ogóle [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •