[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.U podnóża usypano prymitywne schronisko z odłamków skalnych.Niżej ciągnęły się mokradła, poprzecinane krętymi strugami.Krajobraz tonął w szarości ulewy, rozmywającej kontury schroniska.Jednak nie na tyle, by przeoczyć majaczące u wejścia sylwetki.Stały nieruchomo.Patrzyły.Musiały słyszeć, jak nadjeżdża, na długo przedtem? nim je zobaczył.Kurd przywarował z groźnym warknięciem.Nie oglądając się Aoz Roon dał znak Elinowi Talowi, żeby dołączył.- Zasrane fugasy - powiedział Eline Tal, dość niefrasobliwie.- Nie cierpią wody, może nie wylezą stamtąd na taką chlapę.Śmiało naprzód.Przywołał Kurda do nogi i ruszył wolnym stępem, dyktując tempo.Nie zawróci ani nie okaże strachu.Bagniska mogą być nieprzejezdne.Najlepiej pokonać stok.Już od szczytu - jeśli fagory dadzą im dojechać tak daleko - mogą ruszyć z kopyta.Nie miał broni, jeśli nie liczyć sztyletu za pasem.Jechali naprzód ramię przy ramieniu, pies, warcząc, za nimi.Wjeżdżając na stok musieli się zbliżyć do prymitywnej budowli.Wyglądało na to, że pod nędznym dachem przycupnęło nie więcej niż pięć czy sześć fagorów, ale w szarej pomroce łatwo było o pomyłkę.Przy ścianie kryjówki dwa kaidawy otrząsały łby z deszczu, co i rusz trykając się rogami; trzymający je niewolnik - człowiek lub pragnostyk - apatycznie spozierał na Aoza Roona i Elina Tala.Para kraków przycupnęła na dachu, jeden przy drugim.Dwa inne biły się na ziemi o kupę kaidawiego łajna.Nieco dbałej na głazie piąty szarpał i pożerał, jakiegoś drobnego gryzonia, którego sobie upolował.Fagory ani drgnęły.Ludzi dzieliła od nich odległość mniejsza niż o rzut kamieniem i mustangi zmieniały już krok na stromiźnie, gdy Kurd śmignął spod nóg Siwki, z wściekłym ujadaniem gnając w stronę kryjówki.Sprowokowane zaczepką Kurda fagory wybiegły spod dachu i rzuciły się do ataku.Nie pierwszy raz sprawiały wrażenie, że potrzeba im podniety do działania, jak gdyby ich system nerwowy nie reagował poniżej pewnego minimalnego poziomu bodźców.Na widok pędzących ku nim fagorów Aoz Roon krzyknął komendę i z Elinem Talem skierowali wierzchowce pod górę.Była to ryzykowna jazda.Młode drzewa, nie wyższe od człowieka, rozpościerały korony na kształt parasoli.Należało jechać z pochyloną głową.Skalne odłamki stanowiły nieustanne zagrożenie dla kopyt mustangów.Musieli przytomnie kierować Siwka i Łazikiem, aby w ogóle utrzymały jakiekolwiek tempo.Z tyłu dochodziły odgłosy pogoni.Tuż przy nich śmignęła samotna włócznia i utkwiła w ziemi.Bardziej złowieszczy był tętent zbliżających się kaidawów i gardłowe okrzyki ich jeźdźców.W płaskim terenie kaidaw prześcigał mustanga.Wśród niskich drzew większe kaidawy były w gorszej sytuacji.Ale choć pędził rączo, Aoz Roon nie mógł zgubić prześladowców.Wkrótce obaj klęli, i on, i Eline Tal, i pocili się nie mniej od swoich wierzchowców.Wypadli na pochyłość, którą spływał potok.Aoz Roon obejrzał się korzystając z okazji.Dwa białe kosmate potwory galopowały za nimi na swych rumakach, wielkimi, wzniesionymi nad głowy łapskami parując smagnięcia gałęzi.W wolnych łapach trzymały włócznie przyciśnięte do kaidawich boków, kierując zwierzętami za pomocą kolan i zrogowaciałych stóp.Piesze fagory drałowały pod goi ę, kawał drogi w tyle, niegroźne.- Śmierdziele nigdy nie rezygnują - powiedział Aoz Roon.- Ruszaj się.Siwka, gangreno jedna!Pędzili naprzód, lecz fagory skracały dystans.Ulewa przycichła, po czym chlusnęła z Jeszcze większą siłą.Nie miało to żadnego znaczenia.Woda leciała na nich z drzew.Grunt dla kopyt był lepszy, za to głazy trafiały się częściej.Dwa fagory na kaidawach doszły ich na odległość rzutu włócznią.Ścisnąwszy mocno wodze Aoz Roon stanął w strzemionach.Mógł się rozejrzeć ponad parasolami drzew.Z lewej strony ich zwarte szeregi były rozerwane
[ Pobierz całość w formacie PDF ]