[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mówił do Padishara, kiedy czuł, że jest u kresu sił, lecz Padishar wciąż spał.Zdawało mu się, że idzie już całą wieczność.Kiedy jednak pojawił się w końcu Chandos w towarzystwie gro­mady banitów oraz Axhinda i jego trolli, Morgan już nie szedł.Leżał półprzytomny w tunelu, przewróciwszy się wcześniej z wyczerpania.Przez resztę drogi był niesiony wraz z Padisharem i usiłował wyjaśnić, co się stało.Nie był dokładnie pewien tego, co mówił.Wiedział, że mówi bez związku, czasem niezrozumiale.Pamiętał po­tem, że Chandos powiedział coś o nowym ataku federacji, który spra­wił, że nie mógł przyjść tak szybko, jak zamierzał.Pamiętał, z jaką siłą jego szorstka dłoń ściskała jego własną.Wciąż jeszcze panował mrok, kiedy wrócili na cypel.Występ rzeczywiście był atakowany.Mógł to być jeszcze jeden manewr po­zorny, mający odwrócić uwagę od żołnierzy przemykających tunela­mi, tak czy owak jednak trzeba było się nim zająć.Z dołu nadlatywały strzały i dzidy i podciągano naprzód wieże oblężnicze.Zdołano już odeprzeć liczne próby dostania się na górę.Przygotowania do ucieczki były już jednak zakończone.Ranni czekali, gotowi do ewakuacji; ci, którzy mogli chodzić, podnieśli się z legowisk, tych zaś, którzy nie mogli, umieszczono na noszach.Morgan został zabrany z tą drugą grupą, gdy znoszono ją przez jaskinie do miejsca, gdzie zaczynały się tunele.Pojawił się Chandos.Jego surowa, porośnięta czarną brodą twarz pochylała się nieco nad Morganem, kiedy do niego mówił.- Wszystko w porządku, góralu - rzekł głosem przypominają­cym ciche brzęczenie.- Żołnierze federacji są już w sekretnym tunelu, lecz mosty linowe zostały zerwane.To ich trochę zatrzyma; wystarczająco długo, byśmy zdążyli się bezpiecznie wydostać.Zej­dziemy do innych tuneli.Przez nie również prowadzi droga na zew­nątrz, taka, którą zna jedynie Padishar.Jest ona trudniejsza, z wieloma zakrętami i rozgałęzieniami.Ale Padishar wie, co ma robić.Nigdy nie zdaje się na przypadek.Nie śpi już i sprowadza na dół pozostałych, pilnując, żeby wszyscy zeszli.To twarda sztuka, ten stary Padishar.Ale nie tak twarda jak ty.Uratowałeś mu życie.Wyniosłeś go stamtąd w samą porę.Odpocznij teraz, póki możesz.Nie pozostało na to wiele czasu.Morgan zamknął oczy i zapadł w sen.Spał niespokojnie, rozbu­dzany raz po raz przez gwałtowne szarpnięcia noszy, na których leżał, i przez głosy ludzi stłoczonych wokół niego, szepczących i krzyczą­cych z bólu.Tunel spowijała ciemność, mglisty mrok, którego nie było nawet w stanie rozproszyć światło pochodni.Przelotnie ukazy­wały się i znikały twarze i ciała, lecz w pamięci pozostało mu przede wszystkim wrażenie nieprzeniknionej nocy.Raz czy dwa wydawało mu się, że słyszy odgłosy walki, szczęk broni, postękiwanie mężczyzn.Lecz wśród otaczających go ludzi nie wyczuwało się żadnej nerwowości, niczego, co by wskazywało na grożące niebezpieczeństwo, i po pewnym czasie uznał, że musiało mu się to śnić.W końcu zmusił się do otworzenia oczu, nie chcąc spać dłużej, bojąc się spać, kiedy nie był pewien, co się dzieje.Wydawało się, że nic wokół niego nie uległo zmianie.Odnosił wrażenie, że nie mógł spać dłużej niż parę chwil.Spróbował unieść głowę i na karku poczuł nagłe ukłucie bólu.Znowu opadł do tyłu, myśląc nagle o Steffie i Teel oraz o tym, jak cienka jest linia oddzielająca życie od śmierci.Podszedł do niego Padishar Creel.Miał mocno obandażowaną gło­wę, a jego ramię było unieruchomione łubkami i przywiązane do boku.- Witaj, chłopcze - pozdrowił go cicho.Morgan skinął głową, zamknął oczy i otworzył je znowu.- Wychodzimy stąd teraz - rzekł herszt banitów.- Wszyscy, dzięki tobie.I Steffowi.Chandos wszystko mi opowiedział.Był bardzo dzielny, tamten chłopiec.- Surowa twarz odwróciła się na chwi­lę.- Występ jest stracony, lecz to niewielka cena za nasze życie.Morgan uznał, że nie ma ochoty rozmawiać o cenie życia.- Pomóż mi się podnieść, Padisharze - rzekł spokojnie.- Chcę stąd wyjść o własnych siłach.Herszt banitów uśmiechnął się.- Czyż wszyscy tego nie chcemy, chłopcze? - szepnął.Wyciągnął zdrową rękę i pomógł Morganowi podnieść się na nogi.XXXIIPar i Coll Ohmsfordowie znajdowali się w świecie z sennego koszmaru.Cisza była głęboka i nieskończona jak przestwór pustki rozciągający się poza granice czasu.Nie rozlegały się żadne odgłosy świadczące o obecności życia: ani szczebiot ptaków, ani bzykanie owadów, ani ciche szmery i chroboty, ani nawet szum wiatru wśród drzew.Drzewa wznosiły się ku niebu jak kamienne obeliski wyrzeźbione przez jakąś starożytną cywilizacje i pozostawione na wieczne świa­dectwo daremności ludzkich wysiłków.W ich wyglądzie było coś szarego i zimowego i nawet liście, które powinny okrywać ich szkie­lety i przydawać im barwy, przypominały łachmany stracha na wrób­le.Do ich pni, jak zabłąkane dzieci, tuliły się splątane zarośla i wy­sokie trawy, a krzewy jeżyn splatały się ze sobą w rozpaczliwym usiłowaniu uchronienia się przed dolegliwościami życia.No i oczywiście mgła.Mgła była tam najpierw, na końcu i zawsze, głębokie i wszechogarniające morze szarości, które tłumiło w sobie wszelką jaskrawość.Wisiała nieruchomo w powietrzu, dławiąc pod sobą drzewa i krzewy, skały i ziemię i wszelkiego rodzaju życie.Stanowiła zasłonę nie dopuszczającą słonecznego światła i ciepła.Cechowała ją pewna niekonsekwencja, gdyż w niektórych miejscach była rzadka i wodnista, rozmywając jedynie kształty rzeczy, które okrywała, zaś w innych wydawała się nieprzenikniona jak noc.Ocie­rała się o skórę z chłodną, wilgotną natarczywością, która szeptała o śmierci.Bracia posuwali się wolno i ostrożnie przez ten sen na jawie, walcząc z uczuciem własnej bezcielesności.Ich spojrzenia wędrowały od jednej plamy cienia do drugiej, szukając jakiegoś ruchu i odnaj­dując jedynie bezruch.Świat, do którego weszli, wydawał się martwy, jak gdyby cieniowce, o których wiedzieli, że są tam ukryte, w rze­czywistości wcale nie istniały, a były jedynie sennym kłamstwem, którego ich zmysły nie były w stanie obnażyć.Skierowali się szybko ku ruinom mostu Sendica, a następnie podą­żyli ich nierównym skrajem do krypty.Szli bezszelestnie przez wy­soką trawę i po wilgotnej, miękkiej ziemi.Czasami ich buty znikały zupełnie w kobiercu mgły.Par spojrzał w tył ku drzwiom, przez które weszli.Nigdzie nie było ich widać.W ciągu kilku sekund ściana urwiska i wszystko, co pozostało z pałacu królów Tyrsis, zniknęło również.Jakby go nigdy nie było, pomyślał Par.Drżał z zimna i czuł się wydrążony w środku, lecz w miejscach, gdzie skóra pod ubraniem szczypała go od potu, było mu gorąco.Uczucia kotłujące się w jego wnętrzu nie dawały się uspokoić ani rozproszyć; wrzeszczały zniekształconymi i przemieszanymi głosami, z których każdy za wszelką cenę chciał być słyszalny, każdy bełko­cząc bez związku.Wyczuwał zbliżanie się śmierci z każdym stawia­nym krokiem.Pragnął znowu móc choć na chwilę przywołać magię, nawet w jej najprostszej postaci, by się upewnić, że posiada pewien zasób mocy, który pozwoli mu się bronić.Wiedział jednak, że użycie magii obudziłoby wszystko, co żyło w Dole, a chciał wierzyć, że jeszcze się to nie stało.Coll dotknął jego ramienia i wskazał miejsce, gdzie ziemia rozstępowała się przed nimi, tworząc groźnie wyglądającą rozpadlinę, która nieco dalej ginęła w mroku [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •