[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Prowadził bardzo cenne badania w dziedzinie krystalizacji.Licho mu płacono i była to niezwykle ciężka praca, ale nie poddawał się.Clemency stała się jego niewolnicą, praktycznie utrzy­mywała go, cały czas wiedząc, że on umiera.I nigdy nie żaliła się, nie narzekała na zmęczenie.Zawsze mówiła mu, że jest szczęśliwa.Po jego śmierci załamała się.W końcu zgodziła się wyjść za mnie.Bardzo się cieszyłem, że mogę dać jej trochę wytchnienia i szczęścia.Chciałem, żeby prze­stała pracować, ale oczywiście uważała to za swój obowią­zek w czasie wojny i chyba nadal to czuje.Ale jest cudowną żoną.Najwspanialszą Jaką miał kiedykolwiek mężczyzna.Do licha, miałem szczęście! Zrobiłbym dla niej wszystko.Taverner rzucił stosowną odpowiedź.Potem raz jeszcze za­głębił się w znane, rutynowe pytania.- Kiedy po raz pierwszy usłyszał pan o śmierci ojca?- Wpadła tu Brenda.Ojciec był chory.powiedziała, że ma jakiś atak.- Siedziałem z kochanym staruszkiem jeszcze pół godziny wcześniej.Czuł się wtedy doskonale.Kiedy przybie­głem do niego, był siny na twarzy, z trudem łapał powietrze.Pobiegłem po Philipa.On zadzwonił po lekarza.Ja.my nie mogliśmy nic zrobić.Oczywiście ani przez chwilę nie myśla­łem, że jest w tym coś śmiesznego.Śmiesznego? Powiedzia­łem śmiesznego? Boże, co za słowo.Z pewnym trudem uwolniliśmy się z emocjonalnej atmosfe­ry pokoju Rogera Leonidesa.Kiedy znaleźliśmy się wreszcie za drzwiami, Taverner spojrzał na mnie i powiedział:- To niezwykle interesujące.Co za kontrast w stosunku do drugiego brata.- Potem dodał bez związku: - Ciekawa rzecz, pokoje.Mówią dużo o tych, którzy w nich mieszkają.Zgodziłem się z nim.- Dziwne, jak ludzie łączą się w pary, prawda? - ciągnął dalej.Nie byłem pewien, czy ma na myśli Clemency i Rogera, czy Philipa i Magdę.Jego słowa mogły odnosić się do obu par.A jednak wyglądało na to, że obydwa małżeństwa były szczę­śliwe.Z pewnością można to było powiedzieć o Rogerze i Cle­mency.- Nie powiedziałbym, że to truciciele.A ty? - zapytał Ta-verner.- Oczywiście nigdy nie wiadomo.Ale już bardziej ona.Bezlitosna kobieta.Możliwe, że trochę szalona.Ponownie przyznałem mu rację.- Nie przypuszczam jednak - dodałem - by zamordowała kogoś tylko dlatego, że nie aprobowała jego celów i stylu życia.Może gdyby naprawdę nienawidziła tego staruszka.Ale czy morderstwa popełnia się z czystej nienawiści?- Rzadko - odparł Tavemer.- Sam nigdy się z czymś" takim nie zetknąłem.Nie, myślę, że bezpieczniej jest skoncentrować się na Brendzie.Ale Bóg jeden wie, czy kiedykolwiek zdobę­dziemy dowody.8.Otworzyła nam pokojówka.Wyglądała na przerażoną, ale rzuciła Tavernerowi lekko pogardliwe spojrzenie.- Chce się pan widzieć z panią?- Tak.Wprowadziła nas do wielkiego salonu i wyszła.Pokój był takiej samej wielkości jak salon na parterze.Nad kominkiem wisiał portret, który przyciągnął moją uwagę, i to nie tylko z powodu mistrzowskiego wykonania, ale także ze względu na twarz modela.Był to portret małego starego mężczyzny z ciemnymi prze­nikliwymi oczami.Z płótna emanowała żywotność i siła.Mi­goczące oczy przyciągały mój wzrok.- To on - rzekł inspektor Taverner.- Namalowany przez Augustusa Johna.Miał osobowość, co?- Tak - odparłem i poczułem, że ta monosylaba była nie­adekwatna.Zrozumiałem teraz, co miała na myśli Edith de Haviland, mówiąc, że dom jest bez niego pusty.- A to jego pierwsza żona, namalowana przez Sargenta -dodał Taverner, wskazując na obraz wiszący pomiędzy okna­mi.Spojrzała na portret.Było w nim pewne okrucieństwo, tak typowe dla malarstwa Sargenta.Twarz kobiety została przesadnie wydłużona, co nadawało jej lekko koński wygląd.Był to portret typowej angielskiej damy.Przystojnej, ale bez życia.Wyjątkowo nieodpowiednia żona dla szczerzącego zęby w uśmiechu, ma­łego despoty znad kominka.Otworzyły się drzwi i ukazał się w nich sierżant Lamb.- Zrobiłem, co mogłem odnośnie służby - powiedział.- Nic to nie dało.Tavemer westchnął.Sierżant Lamb wyjął notatnik i zrejterował w odległy kąt pokoju, gdzie siedział, nie rzucając się w oczy.Do pokoju weszła druga żona Aristide Leonidesa.Ubrana była w czarną suknię, która spowijała ją od szyi po stopy.Poruszała się opieszale.Miała dość ładną twarz, piwne oczy i kasztanowe włosy, ułożone w zbyt wyszukanym i pra­cochłonnym stylu.Jej twarz pokryta była sporą warstwą pudru i szminki, ale i tak nie zatuszowało to śladu łez.Widać było, że płakała.Miała na szyi sznur olbrzymich pereł, a na rękach wielki szmaragd i ogromny rubin.Zauważyłem jeszcze coś.Była przerażona.- Dzień dobry, pani Leonides - rzekł Taverner swobodnie.- Przepraszam, że jeszcze raz panią niepokoję.- Przypuszczam, że nic na to nie można poradzić - odparła apatycznie.- Wie pani oczywiście, że podczas naszej rozmowy może być obecny pani prawnik?Zastanawiałem się, czy zrozumiała znaczenie tych słów.Sądzę, że nie.- Nie lubię pana Gaitskilla.Nie chcę go - powiedziała posępnie.- Może pani mieć własnego prawnika.- Czy muszę? Nie lubię prawników.Wprawiają mnie w za­kłopotanie.- Zależy to wyłącznie od pani - odparł Taverner, uśmiecha­jąc się automatycznie.- Czy możemy zaczynać?Sierżant Lamb poślinił ołówek.Brenda Leonides usiadła na sofie naprzeciwko inspektora.- Odkrył pan coś? - zapytała.Zauważyłem, że jej palce gniotły nerwowo szyfon sukni.- Możemy z całą pewnością stwierdzić, że pani mąż zmarł na skutek zatrucia eseriną.- To znaczy, że zabiły go te krople do oczu?- Zastrzyk, który mu pani zrobiła, zawierał eserinę zamiast insuliny.- Ale ja o tym nie wiedziałam.Nie mam z tym nic wspólne­go.Naprawdę, inspektorze.- Zatem ktoś musiał celowo zamienić insulinę na krople do oczu.- Co za podłość!- Tak, pani Leonides.- Sądzi pan, że ktoś zrobił tu umyślnie? Nie mógł to być przypadek? Albo dowcip?- Nie uważamy, by był to dowcip - powiedział oschle Tavemer.- To musiał być ktoś ze służby.Inspektor nie odpowiedział.- Na pewno.Nie mógł to być nikt inny.- Jest pani pewna? Proszę chwilę pomyśleć.Nie ma pani jakichś podejrzeń? Nie było żadnej niechęci? Żadnych kłótni?Wpatrywała się w niego wyzywającym wzrokiem.- Nie wiem o niczym.- Była pani tego popołudnia w kinie, tak?- Tak.Wróciłam o wpół do siódmej.Była już pora na insu­linę.Zrobiłam mężowi zastrzyk tak jak zwykle.i stało się z nim coś dziwnego.Byłam przerażona.Pobiegłam do Rogera.mówiłam już o tym.Czy muszę to powtarzać raz po raz? -W jej głosie pojawiła się histeryczna nuta.- Przykro mi, pani Leonides.Czy mógłbym teraz porozma­wiać z panem Brownem.- Z Laurencem? Po co? On nic nie wie?- A jednak chciałbym z nim pomówić.Popatrzyła na inspektora podejrzliwie.- Eustace uczy się z nim łaciny w pokoju lekcyjnym.Czy chce pan, żeby przyszedł tutaj?- Nie.Pójdziemy do niego.Taverner pośpiesznie opuścił pokój.Sierżant i ja podążyli­śmy za nim.Inspektor poprowadził nas przez korytarz do obszernego pokoju z widokiem na ogród.Przy stole siedzieli jasnowłosy, przystojny mężczyzna około trzydziestki i ciemny szesnastoletni chłopiec.Kiedy weszliśmy, podnieśli wzrok.Eustace, brat Sophii, popatrzył na mnie, a Laurence Brown utkwił przerażone oczy w inspektorze Tavemerze [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •