[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie otrzymał odpowiedzi.Postanowił się nie poddawać.Chwycił Alana za ramię i zaczął go ciągnąć po podłodze.Ku jego zdumieniu Jackson to podchwycił i już wkrótce czołgał się samodzielnie.Wyglądało na to, że każdą wymaganą czynność trzeba mu było najpierw pokazać.Dotarli do końca szeregu łóżek.Adam obejrzał się za siebie, ale w pokoju pielęgniarek panował spokój.Ostatnie piętnaście metrów było najbardziej niebezpiecznych.Łóżka się skończyły i teraz czołgali się w stronę schodów niczym nie osłonięci.Gdyby ktoś spojrzał w tamtym kierunku, od razu by ich zauważył.Kiedy dobrnęli do drzwi, Adam uchylił je odrobinę i przestraszył się, gdy wpadło przez nie światło z klatki schodowej.Wstrzymał oddech, otworzył drzwi szerzej i wypchnął przez nie Alana.Po chwili byli już bezpieczni.Wstał i rozprostował kości.Następnie schylił się i podniósł Alana.Z początku mężczyzna stał dość niepewnie, ale bardzo szybko odzyskał równowagę.- Czy rozumiesz, co do ciebie mówię? - spytał Adam.Wydawało mu się, że mężczyzna jakby skinął głową, ale nie był tego pewien.- Zabieramy się stąd! - Wziął Alana za rękę i poprowadził go schodami w górę.Mężczyzna szedł jakby po omacku, ale wkrótce jego kroki stały się pewniejsze.Wyglądało na to, że im więcej się od niego wymaga, tym lepiej sobie radzi.Gdy dotarli do wyjścia na dach, poruszał się już całkowicie samodzielnie.Tak szybki postęp nasunął Adamowi myśl, że Alan otrzymywał w kroplówce niewielką, ale stałą dawkę jakiegoś środka uspokajającego.Kiedy znaleźli się na zewnątrz, mężczyzna sprawiał wrażenie zupełnie rozbudzonego i Adam zauważył, że jego źrenice nie są już tak rozszerzone.Wciąż jednak nie było szans, by Alan wspiął się po linie trzy piętra w górę, na dach środkowego budynku.Adam nie był nawet pewien, czy sam jest w stanie temu podołać i pomstował w duchu, że nie zaplanował lepiej ucieczki.Spojrzał na starannie wypielęgnowany teren pomiędzy szpitalem a następnym budynkiem.Wiedział, że droga w dół byłaby zapewne łatwiejsza, ale podejrzewał, że z ogrodu nie mieliby żadnej możliwości ucieczki.Uświadomił sobie, że musi działać szybko, bo nieobecność Alana może zostać lada chwila zauważona.Z braku lepszego pomysłu wziął koniec liny i obwiązał nią Alana pod pachami.Potem chwycił linę i zaczął się wspinać.Najtrudniejszy moment czekał go na samej górze.Musiał puścić linę i złapać się oburącz górnej krawędzi ściany.Bezładnie młócił nogami powietrze, starając się uchwycić rękami koniec gładkiego, betonowego muru.Wreszcie udało mu się - podciągnął się i przerzucił swe ciało na dach.Chwilę oddychał ciężko, a potem spojrzał w dół.Alan stał spokojnie, oparty o ścianę.Adam pociągnął za linę, ale zdołał unieść mężczyznę jedynie kilka centymetrów.Zdał sobie sprawę, że potrzebuje więcej siły.Nagle przypomniał sobie obrazki, na których egipscy niewolnicy ciągnęli kamienne bloki na budowę piramidy.Mieli liny owinięte wokół ramion jak zwierzęta pociągowe.Postanowił zrobić to samo.Naprężając wszystkie mięśnie, szedł krok za krokiem w stronę przeciwległej ściany.Kiedy do niej dotarł, zapętlił linę na tej samej rurze, do której był przymocowany jej początek.Podbiegł do skraju dachu i ujrzał, że Alan wisi w powietrzu gdzieś w jednej trzeciej wysokości ściany.Powtarzał ten manewr jeszcze trzykrotnie.Za czwartym razem Alan utknął pod występem ściany.Adam wychylił się, ustawił Jacksona w pozycji poziomej i chwycił go za nogi.Z wielkim trudem przeciągnął go na swoją stronę.Obaj zwalili się na dach.Kiedy tylko Adam odzyskał nieco siły, odwiązał linę i schował ją do torby.Następnie pomógł Alanowi wstać.Mężczyzna miał zdartą skórę na prawym policzku, ale poza tym zniósł wszystko doskonale.Adam zarzucił torbę na ramię i poprowadził Alana na dach zewnętrznego budynku, a potem schodami na dół.W czasie drogi potykał się bardziej od swego towarzysza.Uda drżały mu z wysiłku, ramiona miał zupełnie wiotkie, a dłonie zdarte do krwi.Gdy dotarli do jego pokoju, popchnął Jacksona na łóżko i sam zwalił się obok niego.Zupełnie nie był przygotowany na tak intensywny wysiłek fizyczny.Marzył o odpoczynku, ale zdawał sobie sprawę, że z każdą minutą rośnie niebezpieczeństwo, iż ktoś odkryje zniknięcie Alana.Ściągnął z niego szpitalną piżamę i szybko go ubrał w swoje rzeczy.Na szczęście obaj byli podobnego wzrostu.Potem położył go na łóżko z nadzieją, że działanie leków jest jeszcze na tyle silne, iż lekarz zaśnie.Wychodząc, żeby poszukać jakiegoś samochodu, dla ostrożności zamknął drzwi na klucz.Biegnąc korytarzem znów pożałował, że nie przygotował staranniej planu ucieczki.Selma Parkman ziewnęła i spojrzała na wiszący nad szafką z lekarstwami zegar.Było dopiero piętnaście po pierwszej.Przed sobą miała jeszcze ponad pięć godzin dyżuru, a już czuła się śmiertelnie znudzona.Zerknęła na dwóch sanitariuszy i pomyślała, że chciałaby mieć choć trochę ich cierpliwości.Od pierwszej chwili, kiedy przybyła do ośrodka, dziwiło ją, że personel tak spokojnie znosi monotonny tok zajęć.- Chyba się trochę przejdę - oznajmiła, zamykając powieść Roberta Ludluma.Sanitariusze nawet nie raczyli odpowiedzieć.- Słyszeliście, co powiedziałam? - zapytała z rozdrażnieniem.- Będziemy na wszystko uważać - odparł w końcu jeden z nich.- To dobrze - rzuciła Selma i włożyła buty.Wiedziała, że podczas jej nieobecności i tak nic się nie zdarzy.Tu nigdy nic się nie działo.Kiedy przyjmowała tę posadę, miała nadzieję, iż będzie robić coś bardziej interesującego od pilnowania gromady automatów.Żeby przyjechać do Puerto Rico, rzuciła dobrą pracę w Filadelfii, w Instytucie Psychiatrycznym Hobarta.Teraz zaczynała się zastanawiać, czy nie popełniła błędu.Wyszła z pokoju pielęgniarek, a ponieważ koniecznie chciała z kimś porozmawiać, wjechała windą na piętro z salami operacyjnymi i udała się na galerię.Doktor Nachman uśmiechnął się na jej widok.- Znudzona? - spytał.- Widzę, że będziemy musieli przygotować dla pani trochę nowych, bardziej interesujących zajęć.- W rzeczywistości irytowała go jej niecierpliwość i już wpisał ją na listę osób przeznaczonych do kuracji conforminem.Selma obserwowała pojawiające się na ekranach komputerów obrazy, ale nie miała pojęcia, co przedstawiają i wkrótce znudziło ją to tak samo jak siedzenie na dole.Rzuciła ogólne: „do widzenia”, ale nikt nie odpowiedział.Wzruszyła ramionami i opuściła galerię.Zeszła piętro niżej i wróciła do pokoju pielęgniarek.Sanitariusze siedzieli tak, jak ich zostawiła.Nie była to pora obchodu, ale ponieważ i tak już się podniosła, wzięła latarkę i weszła na oddział.Mówiąc delikatnie, jej praca nie była zbyt odpowiedzialna.Połowa pacjentów miała podłączone kroplówki i do jej obowiązków należało sprawdzić je co najmniej dwa razy podczas dyżuru.W czasie pozostałych obchodów musiała jedynie poświecić latarką w twarz każdego pacjenta, aby upewnić się, że jeszcze żyje.Zatrzymała się, gdy światło latarki spoczęło na pustej poduszce.Schyliła się i rozejrzała po podłodze.Kiedyś jeden z chorych spadł z łóżka, ale tym razem musiało się zdarzyć coś innego.Podeszła do karty i przeczytała nazwisko: Iseman
[ Pobierz całość w formacie PDF ]