[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie tylko czuł się pewniej w ciemności, ale miał nos, parę uszu i rodzaj zwierzęcego wyczucia ziemi pod stopami, czego nie miał przedtem, a co znacznie ułatwiło wchodzenie w głąb lasu.Teraz po prostu przedzierał się przez kępy krzaków i małych zarośli młodniaków.Dzięki swemu ciężkiemu smoczemu cielsku był w stanie nie tylko rozgarniać cieńsze pnie na boki, ale mógł także nie zwracać uwagi na te, które odskakując uderzały go po grubej, łuską pokrytej skórze, gdy przechodził.Lasek okazał się bardziej szeroki niż głęboki i było to Jimowi na rękę.Zszedł kilkaset jardów z drogi dla pewności, żeby być bezpiecznym, i właśnie rozglądał się za wygodnym zagłębieniem, w którym mógłby zwinąć się w kłębek, kiedy o mało nie wpadł na wznoszącą się w lesie skałę.Nie było to duże wypiętrzenie.Wyglądało raczej jak wielki, prostokątny odłam skały, który został postawiony na jednym końcu, tak że trochę mniej niż sto stóp wy­stawało ponad ziemię.Sama skała pozbawiona była roślin­ności, tylko dookoła jej podstawy rozrosły się jakieś chwasty, a nieduże krzaki skupiły się, obramowując ją jak okrągło przycięta broda.Ściany skały nie należały do tych, na jakie łatwo byłoby wdrapać się jego smoczemu cielsku.Wycofał się więc trochę, znalazł miejsce, które dałoby mu przestrzeń na rozpostarcie skrzydeł, rozłożył je i wyskoczył w powietrze.Poleciał w górę, w kierunku szczytu skały.Dotarł tam niemal natychmiast.Rzeczywiście skała nie mogła mieć więcej niż sto stóp wysokości.A jednak wystawała ponad czubki drzew i miała dość płaski wierz­chołek.Właściwie jego powierzchnia była nie tylko płaska, ale i nieco wygładzona przez czas i pogodę, tak że tworzyła naturalne miejsce do zwinięcia się w kłębek.Jim zaczął się w nim układać.Dzięki swojej grubej smoczej skórze czuł się wygodnie pomimo szorstkiego kamienia, na którym spoczywał.Spo­glądał sennie poprzez drzewa, dostosowując swój teleskopo­wy smoczy wzrok do widoku miasta Amboise, w którym zaczynały teraz rozbłyskiwać światła.Na tle ogólnych ciemności miasto zdawało się być bliżej, niż było w rzeczy­wistości, prawie jakby leżało w niewielkiej odległości od skalnej iglicy, na której się usadowił.Senny zabawiał się myślą, że leży w miejscu istotnie bliskim murom miasta.Nagle jakiś głos odezwał się tuż poniżej niego.- Co tu robisz? - zapytał głos.Był to głos smoka.Jim zupełnie się ocknął i spojrzał w dół.Nawet w ciem­nościach mógł dostrzec skrzydlaty kształt trzymający się kurczowo wybrzuszenia na skalnej iglicy, jakieś piętnaście stóp pod nim.Prawie tak jak nietoperz przywierający do szorstkiej ściany jaskini.- Jeśli o to chodzi - odpowiedział - to co ty robisz tutaj?- Mam prawo tu być - odparował niewyraźny smoczy kształt.- Jestem francuskim smokiem.A ty jesteś na moim terytorium.Smoczy temperament Jima, tak skory do reagowania na wyzwanie jak ludzkie temperamenty Briana czy Gilesa, rozgrzał się o kilka stopni.- Jestem gościem w waszym kraju - powiedział.- Zostawiłem paszport, który przyjęły dwa francuskie smoki o imionach Sorpil i Maigra.- Wszyscy o tym wiemy - zaczął tamten smok.Jim przerwał mu to przerywanie.- A to daje mi swobodę poruszania się po waszym kraju.Nie muszę ci mówić, co tu robię.To moja sprawa.A poza tym kim jesteś, żeby mnie wypytywać?- Nieważne, kim jestem - powiedział tamten.Jego głos był zdecydowanie wyższy niż Jima, a z tego, co Jim mógł dostrzec, był on lub ona także znacznie mniejszym smokiem.- Ze strony francuskiego smoka to całkiem naturalne, że chce się dowiedzieć, co robisz na jego obszarze.- Może to i naturalne - odparł Jim - ale obawiam się, że każdy francuski smok, który chce coś takiego wiedzieć, będzie musiał się bez tego obyć.Jak powiedziałem, moja sprawa to moja sprawa - i niczyja inna.Niczyja inna - wliczając w to i ciebie.Zapanowała długa cisza.Jim czekał, aż ten drugi coś powie lub zrobi, mówiąc sobie, że trzeba mu tylko jeszcze jednego wścibskiego pytania, a rzuci się ze szczytu skały na tego natręta.Ale, najwyraźniej, nie miało się tak zdarzyć.- Pożałujesz, że nie odpowiedziałeś nam jak przyjacio­łom.Poczekaj, a zobaczysz! - odgryzł się w końcu obcy smok.Z nagłym trzepotem skrzydeł odleciał ze skalnej iglicy w ciemności nocy.Minęło dobrych kilka minut, zanim Jim się uspokoił.Jego smocze uczucia, raz wzbudzone, nie chciały wyciszyć się tak szybko jak ludzkie.Skierował swoją uwagę na Amboise, żeby oderwać myśli od zakończonej rozmowy, ale płynąca w jego krwi strużka adrenaliny popchnęła go w złym kierunku.Zaczął nagle myśleć o sobie nie jak o smoku, który ulokował się tu, w tym bezpiecznym miejscu, na spoczynek, ale jak o smoku, który zaczaił się w miejscu dogodnym do ataku.Miejscu, skąd mógł rzucić się w dół, w kierunku miasta i porwać sobie mały tłuściutki kąsek - Jerzego, którego mógłby przynieść z powrotem na skałę, by podelek-tować się nim.Szokująca natura tych rozważań wyrwała go z zamyś­lenia.Nigdy naprawdę nie uważał Jerzych za jadalnych dla smoków; z pewnością nigdy, kiedy sam był smokiem.W istocie był przekonany, że nie mógłby się zmusić do zjedzenia człowieka.Jednak jako smok zjadł już kilka świeżo zarżniętych, zupełnie surowych zwierząt, ze wszyst­kim oprócz kopyt i kości, i doprawdy ogromnie mu smakowały.Był nieprzyjemnie pewien, że normalny smok mógł uważać również ludzi za jadalnych.Jedyny powód, pomyślał, dla którego smoki w obecnych czasach nie jedzą Jerzych, to kłopoty, jakie podobne postępowanie sprowa­dziłoby na nie.Smoki ponad wszystko wolały życie jak najspokojniejsze.Chociaż lubiły sobie powalczyć, gdy się już w coś wplątały, to zazwyczaj rozglądanie się za walkami było już zbyt kłopotliwe [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •