[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obliczmy, proszę ojca,skrupulatnie przychód i rozchód.Nad wieczorem dopiero skończył się zajadły spór między ojcem i synem.Obadwaj zamilkli pod wpływemtej zaciętości, co zdaje się zamykać serce takszczelnie, jak się zamyka wieko trumny nad drogimizwłokami.Stary obojętnie i z pogardą patrzał na krzątanie się doktora Piotra dokoławalizki.Od czasu do czasuszyderczy uśmiech przemykał po jego wargach i oczy błyskałygniewem.Po długim milczeniu wyniośle iobojętnie rzekł:- Czy tutaj nie mógłbyś stanowczo zarobić, aby uczynić zadość głupimsentymentom?- Nie mógłbym, proszę ojca, tak prędko, jak tego pragnę.Tam mam miejsce ipłacę stosunkowo niezłą.- Można by i tu znalezć posadę.Bijakowski.- Ja nigdy i nic wspólnego mieć nie będę z panami Bijakowskimi.Nikt mięnigdy nie protegował, opróczmoich wiadomości i pracy.- Pisałeś mi, że cię protegował jakiś profesor - rzekł stary oschle.-Jesteś w niezgodzie z samym sobą,znakomity filozofie.- Nie.Profesor podał moje nazwisko, ponieważ stosownie do żądania miałwskazać czyjekolwieknazwisko.Wskazał moje, bo uważał to za słuszne ze względu namoją porządną pracę i usposobienie dosamodzielnych doświadczeń.- Rzeczywiście, racja fizyka! Bijakowski również uważałby za słuszne zewzględu.i tak dalej.- Nikt dobrowolnie nie zaraża się parchami.Toteż i mnie dobrze, pókimczysty.Stary roześmiał się.Znowu nastało milczenie aż do chwili, kiedy młodyczłowiek zdjął palto z kołka ipoczął leniwie naciągać je na ramiona.- Czyż ty naprawdę?.- zapytał pan Dominik.- Tak, ojcze.- Oby cię Bóg nie skarał ciężko, moje dziecko!- Pierwszą ratę mam nadzieję przysłać w maju.W tym notesie wyliczyłemnależność każdego za czterylata.Niechże ojciec raczy sumiennie.- Precz, durniu! - krzyknął grubiańsko pan Dominik w przystępie wściekłegogniewu.Ręce mu się trzęsły, w oczach migotał zły ogień.Doktór Piotr, blady jak papier, zbliżył się do niego ze łzami w oczach ischylił mu się do nóg.Starzecodepchnął go, usunął się w kąt pokoju i odwróciłplecami: Słyszał, jak drzwi z cicha skrzypnęły i zawarłysię za wychodzącym,słyszał suchy szczęk klamki, ale nie odwrócił głowy.Zapadał powoli wstangnuśnego spokoju, obojętności tak zupełnej, że graniczyła prawie z zadowoleniem.- Dobrze, że powiedziałem "durniu"! - pomyślał - to mu pójdzie wpięty.Po upływie kilkunastu minut wyjrzał przez okno.Na podwórzu nie było nikogo.Pod zachód słońca widaćbyło przedmioty wyraznie.Na każdej szybie rysowały się irosły w oczach, idąc z dołu do góry,fantastyczne gałązki mrozu.Starzecprzypatrywał im się z zajęciem i myślał o czymś dawnym, ogromniedawnym.Doznawałprzez chwilę uczuć małego chłopca, który w pięknym dworze siedzi obokmatki,pięknej, dobrej, kochanej matki, i patrzy na gałązeczki przymrozka.Nudzi mu się,płakałby ikaprysił, gdyby nie to, że pełzające odnóżki, pręty i zębate liścietak go zaciekawiają, tak bawią.Z zadumy obudził go dopiero daleki świst lokomotywy.Ten dzwięk sprawił mutaki ból jak uderzeniemłotkiem w czaszkę.Wziął czapkę i wyszedł z pokoju.Ku stacji kolejowej z wolna zbliżał się pociąg, kopiąc się i nurzając wzaspach, jakby je żelaznymkadłubem roztrącał i przewiercał.Pan Dominik począłiść ku dworcowi wielkimi krokami.Zmrok padałżywo i w miarę zwiększania sięciemności coraz wyrazniej błyskały latarnie na linii drogi żelaznej, nibyduchydobroczynne dające znać o wielkim niebezpieczeństwie.Gdy pan Cedzyna był na połowiedrogi,ujrzał z daleka sylwetkę człowieka idącego od stacji.Odetchnął głęboko wnadziei, że doktór Piotrwraca.Wkrótce zrównał się z tym człowiekiem: był tostrycharz z cegielni, młody i wesoły parobczak.-Ty, gdzieś chodził? - zapytał gorządca ponuro.- Na stację.- Po co?- Zaniosłem zawiniątko za młodym panem.- Za jakim młodym panem?- Ady za panem Pietrem.- Pojechał? - zapytał starzec obojętnie.- Pojechał, proszę łaski pana.- Widziałeś?- A no i nie widziałbym.Jeszczem mu tobół zaniósł do maszyny.- Mówił codo ciebie?-- E.mówić to ta nie mówił dużo.- Wracaj do domu!Chłopak oddalił się szybko brzegiem drogi.Potem przeskoczył przez rów iposzedł ku górze na przełajprzez pole.Pan Dominik patrzał za nim ciągle, wtedy nawet, kiedy tamten skrył się wciężkim cieniu góry.Twarzstarca stuliła się i zmalała, nos się wygiął iwyćiągnął ku brodzie, oczy nakryły dolnymi powiekami.Stałna miejscu i sięgał cochwila ręką, jakby z zamiarem przywołania strycharza.Następnie poszedł wolno,niemając żadnego już zamiaru ani wiadomości o kierunku, w jakim postępuje.Schylał sięku ziemi iprzy świetle ostatniego brzasku zorzy wieczornej rozpoznawał głębokieślady stóp syna wyciśnięte wmiękkim śniegu, które teraz mróz miłosiernyutrwalał dla niego na tej okrutnej drodze.Nad każdym ztych śladów zatrzymywał się,macał go laską.Nad każdym z piersi jego wydzierał się cichy,nieprzerwany jęk,podobny do żałosnego skomlenia wiatru nad mogiłami cmentarza
[ Pobierz całość w formacie PDF ]