[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Tu Perkoz.Tu Perkoz. Słyszę cię, Perkoz, słyszę cię.Ozark wylądował.Powtarzam: Ozark wylą-dował.Cottel potwierdził odbiór wiadomości i rozłączył się.Powiódł wzrokiem porozedrganych i rozmigotanych w słońcu polach.Jak na Szwecję robiło się choler-nie gorąco.A więc tak, Wiktor Raszkin jak zwykle wylądował w Kjuli.Schematsię powtarzał.Obserwatorzy ustalili ponad wszelką wątpliwość, że Rosjanin odbywa regular-ne loty na tej trasie.Zostawiał swoją Cessnę  pilotowaną osobiście  w Kjuli,wsiadał za kierownicę czekającego tam na niego Volvo kombi i odjeżdżał auto-stradą E3, jakby wybierał się do Sztokholmu, czyli tam, skąd właśnie przyleciał.To nie miało żadnego sensu.Problem tkwił w tym, że Cottel zawsze tracił Volvo z oczu na długo przedtem,nim dotarło do drogi dojazdowej do starego domu, gdzie Beaurain miał właśnierozpocząć swą własną małą wojnę.Pozostawioną na lotnisku w Kjuli Cessnę odprowadzał na Brommę wynajętypilot, czekający zawsze w pogotowiu na jej przylot ze Sztokholmu.Nagle Cottel dostrzegł kątem oka błysk w miejscu, gdzie nic nie powinno224 błyskać.Jednym pchnięciem otworzył drzwi, wtulił głowę w ramiona, rzucił sięna ziemię i wturlał pod samochód.Pierwsza kula strzaskała przednią szybę Renaulta, wybijając w niej dziurkędokładnie w miejscu, gdzie ułamek sekundy wcześniej znajdowała się głowa Cot-tela.Druga i trzecia dosięgły swoich celów, rozrywając na strzępy obie przednieopony.Spod osłony samochodu Cottel oddał raz za razem trzy strzały, starającsię posłać je jak najbliżej punktu, gdzie błysnął promień słońca odbity od lunetykarabinu.Po krótkiej chwili usłyszał odgłos zapalania silnika samochodu.Nimzdołał dopaść autostrady, pojazd niedoszłego mordercy zniknął bez śladu.Harvey Sholto był wściekły na siebie, że chybił  było to coś niemal niespo-tykanego w jego karierze.Gdzieś w pobliżu kręcił się helikopter drogówki, pew-nie ten sam, który widział już wcześniej.Tego tylko brakowało, żeby w sprawęwtrąciły się miejscowe burki.Pod kocem, na tylnym siedzeniu Volvo, leżał snaj-perski karabin z lufą jeszcze ciepłą od trzech strzałów, jakie z niego oddał.Kiedysię zorientował, że nie trafił Cottela pierwszym pociskiem, natychmiast przesunąłcelownik na opony.Prowadząc samochód jedną ręką, zdjął słomkowy kapelusz i otarł pot z łysejgłowy.To była pora robienia porządków, zacierania wszystkich zbędnych śladów.Tak dobrze mu poszło na dworcu Sztokholm Centralny.W mundurze szwedz-kiego policjanta i na policyjnym motocyklu prześliznął się przez szczelny kor-don z walizką heroiny przywiązaną do tylnego siodełka i dostarczył przesyłkę domieszkania przy Radmansgatan.To także Sholto użył rewolweru z tłumikiem, by po wydobyciu heroiny ze ster-ty papieru zabić Serge a Litowa.Pozbycie się go było ważnym elementem tegozacierania śladów.Wcisnął znowu na głowę słomkowy kapelusz i wydął mięsistewargi.A więc Cottel nadal figurował na jego liście.Ale Sholto nie powiedziałjeszcze swego ostatniego słowa.* * * Tam ktoś jest, Jules  powiedziała nagle Luiza. Gdzie? Przy tych wielkich skałach za domem.Beaurain musiał natychmiast podjąć decyzję.Założył, że Luiza rzeczywiściekogoś tam zobaczyła.Czuł instynktownie, że ledwie sekundy dzielą ich od chwili,kiedy coś się stanie.człowiek albo kilku ludzi obserwujących dom zza skały.mając jak na dłoni okrążających go ludzi Hendersona.kilka serii z pistoletówmaszynowych i wykoszą ich co do jednego.225  Odwrót! Odwrót! Henderson, natychmiast się wycofuj!%7łeby jego głos zabrzmiał donośniej, Beaurain złożył dłonie w prowizorycznątubę.Ryzykował, że spali całą akcję; ryzykował życiem połowy swoich ludzi,gdyby się pomylił  gdyby Luizie coś się przywidziało.Jego rozpaczliwy krzykmógł zrujnować całą operację, pozbawić Hendersona jego najważniejszej broni elementu zaskoczenia.Henderson zareagował bez chwili wahania, wykazał się jednak ogromnymrozsądkiem. Padnij! Kryć się! Natychmiast kryć.Ze swego odległego punktu obserwacyjnego Beaurain i Luiza widzieli wszyst-ko jak w koszmarnym śnie.Potworna siła wypchnęła wykuszowe okna na zewnątrz, zmieniając je w gradstrzaskanego szkła i drzazg, który zasłał ziemię na przestrzeni wielu metrów.Schody przed werandą wystrzeliły w powietrze jak rakieta; podminowane potęż-nym ładunkiem wybuchowym stanowiły śmiertelną pułapkę na każdego, kto pró-bowałby się tędy dostać do środka.Zciany domu rozprysły się niczym odłamkiszrapnela, prując powietrze dzidami połupanego drewna.Dach uniósł się w górę,jakby poderwany ogromną szponiastą łapą.A wszystkiemu towarzyszył rozdzie-rający bębenki huk, który na długą chwilę zupełnie ich ogłuszył.Zawracający helikopterem w pobliże domu Harry Fondberg ujrzał ten widokz lotu ptaka i po prostu skamieniał z grozy.Otrząsnął się dopiero, kiedy maszynazadygotała w podmuchu fali uderzeniowej i natychmiast wydał pilotowi naturalnyw tej sytuacji rozkaz: Siadaj na autostradzie przy wylocie drogi do domu!  rzucił do mikrofonu. Ale migiem!Teraz przyszła kolej na ogień.Jak znaczna część szwedzkich domów tak i tenzbudowany był z drewna.Spomiędzy kłębów czarnego dymu wystrzelił w góręognisty jęzor żółtego płomienia, zatańczył na wszystkie strony, okrzepł i buchnąłze zdwojoną siłą [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •