[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale ka-ira w normalnych warunkach nie chorują  dopadły go po prostu objawygłodu.Niezbyt nasilone, ale tylko dlatego, że wiedział, kiedy się ich spodziewać i czymje wytłumić.Chudy typek, który w kącie bębnił palcami po blacie stołu, na widok żmija wy-szczerzył w uśmiechu popsute zęby. Powitać.Już myślałem, że się nie zjawicie. To zle myślałeś  uciął Krzyczący. Nasz przyjaciel czeka na tyłach? A jakże. %7łmij przeszedł do pustej, pogrążonej w mroku tylnej części sali i odchylił za-słonę, za którą znajdował się korytarzyk.U jego krańca wisiało stare pęknięte lustro.Po naciśnięciu ramy w odpowiednim miejscu fragment ściany ze skrzypieniem od-wrócił się na ukrytych zawiasach.Brune zeskoczył do pomieszczenia, w którym pię-trzyły się zakurzone worki oraz rozmaite graty.Skinieniem dłoni sprawił, że ściana,zgrzytając, zasunęła się z powrotem.Na skrzyni jarzyła się latarnia wypełniona świeciwem, a obok siedział barczy-sty, wąsaty mężczyzna.Niezle ubrany, w kaftanie o modnych, bufiastych rękawach.Jego aura była odpychająca niczym posadzka w rzezni.Nie ka-ira, ale zdecy-dowanie ktoś, kto niejedno ma na sumieniu.Na widok żmija wstał z uśmiechem i lek-ko się skłonił. Jestem Lyves.Z Tay. Dyskretnie wskazał złoty pierścień na małym palculewej ręki.Krzyczący zrewanżował się równie oszczędnym ukłonem.Uśmiechu nie odwza-jemnił. Miło mi poznać  skłamał.Gildia przestępcza z Tay.Tego się obawiał.Ciekaw był, czy wiedzą coś na tematjego udziału w historii nieszczęsnego Jusepe Haberry i jego żony, czy też po prostuzaczynał się cieszyć większą sławą, niżby chciał.Z emocji rozmówcy nie dawało sięniczego wywnioskować  Lyves był niczym głaz, niemożliwy do odczytania.Zawodo-wiec. Mamy zlecenie  kontynuował tymczasem przyjezdny. Wymagające finezjii dyskrecji. Domyślam się.Jakie konkretnie? Bankier Sardi.Mam ze sobą kosmyk jego włosów oraz trzysta leri. Brzmi ciekawie.Co ma spotkać pana Sardi? Niech zachoruje.Ciężko.Ale nie śmiertelnie.To ma być ostrzeżenie, nie wy-rok. Obawiam się, że zaszło nieporozumienie.Nie zajmuję się takimi rzeczami. Rozumiem. Przez twarz tamtego znów przewinął się uśmiech, niemiły, fał-szywy. Czterysta.Ale ani grosza więcej. Panie Lyves. Głos żmija był cichy, ale zabarwiony grozbą. Nie lubię po-wtarzać dwa razy.Polecam swoje usługi w dziedzinie alchemii, zaklęć ochronnych,zdejmowania klątw i uroków oraz przepędzania demonów.Na tym koniec.  Popełniasz błąd, magu  stwierdził wąsacz, kręcąc głową. No cóż, skorotak&Urwał, bo w tej samej chwili Krzyczący wpatrzył się w niego zrenicami, któreupodobniły się do żółtych ogników.Lyves westchnął dziwnie, jego spojrzenie zmętnia-ło.Zachwiał się i osunął nieprzytomny, a ostrze, po które ukradkiem sięgał, wyśliznęłomu się z palców i upadło na podłogę.%7łmij podniósł upuszczony sztylet i zadrasnął nim dłoń leżącego.Rozległ sięsyk, znad rany uniosło się pasmo dymu, a ciało wokół niej zaczęło czernieć w oczach.Lyves konwulsyjnie zadygotał i znieruchomiał.Jego ręka wyglądała teraz jak spalonana węgiel. Nie trzeba było zatruwać noża  powiedział zimno Krzyczący. Zostawiłbymcię przy życiu.Zaraz potem poczuł dreszcz, gdy dotarło do niego, że mimo woli chłonie auręzwłok, jakby grzał się przy piecu.Wyjął z kieszeni nieodłączną kredę, nakreślił wokół martwego przestępcy od-powiednie znaki i wypowiedział zaklęcie.Ciało natychmiast zaczęło ciemnieć i kurczyćsię; działanie trucizny, wzmocnione czarem, stopniowo niszczyło wszystkie tkanki.Potem odzienie trupa również poczerniało i rozpadło się.Cały proces bardzo przypo-minał to, co działo się po śmierci ze zwłokami Trójokiego, tyle że trwał dużo dłużej.%7łmij czekał, zaciskając zęby.Nie mógł użyć ognia w pomieszczeniu o drewnianej pod-łodze, pełnym palnych rupieci.W końcu zyskał pewność, że zabitego nie da się już zidentyfikować, chyba żebyzajęli się tym srebrni magowie  a wątpił, by miało do tego dojść.Przesunął zwłoki wkąt i nakrył je płachtą ściągniętą ze sterty worków, następnie zaś zdematerializowałsię.Ale kłopoty, jak to często bywa, dopiero miały się zacząć.* * *Mieszcząca się w pobliżu rynku gospoda Pod Byczą Głową była z tych porząd-nych, męty nie miały tam czego szukać.Wejścia pilnował odmieniec o potężnych ba-rach oraz wyjątkowo brzydkim pysku, ni to psim, ni nietoperzym.Obrzucił żmijawzrokiem i skinął przyzwalająco głową.Zanim Brune wszedł do środka, zerknął na niebo.Księżyc właśnie pojawił się nad krawędzią dachów  w poprzek ulicy kładły się ostre cienie.Pełnia.Pora, kiedysrebro ma największą moc.Niedobra pora na spotkania na powierzchni, ale nie on ustalał termin.Odno-tował w pamięci, żeby następnym razem zwrócić na to uwagę.W głównej sali płonęły świece, było tłoczno i gwarno.Na lewo od wejścia grupaczeladników opijała chyba czyjś egzamin mistrzowski.Przy drugim stole rozsiedli siękupcy i głośno wymieniali niepochlebne opinie o cenach na sukno.Z kąta dobiegłydzwięki mandoliny, ktoś zaintonował frywolną piosenkę o rybce.Słuchacze natych-miast zaczęli klaskać do rytmu.Krzyczący skierował się w stronę szynkwasu, prześli-zgując się wzrokiem po twarzach gości. Wy w sprawie zapłaty za medykamenty?  usłyszał nagle.Od stołu, gdzie sie-dzieli kupcy, podniósł się nijaki człeczyna o przylizanych włosach i rozbieganychoczach. Zgadza się. Zapraszam na górę  oznajmił człowieczek, rozglądając się lękliwie. Czemu? Za dużo tu ludzi.Wzruszając ramionami, żmij poszedł za nim na pierwsze piętro.Człowieczekwyjął z sakiewki klucz i otworzył drzwi jednego z pokoi.Dopiero tu, z dala od tłumu, Krzyczący zorientował się, że z aurą typka jest cośnie tak.Gdy tylko przekroczyli próg, szybkim ruchem przygwozdził tamtego do ścia-ny, przykładając mu sztylet do gardła.Człeczyna syknął zaklęcie i iluzja osypała się z niego jak kurz.Brune stłumiłprzekleństwo, widząc, kto się spod niej wyłonił.Młoda kobieta o długich, rozwichrzo-nych białych włosach, którym zawdzięczała przezwisko.Shial Manesseria, zwana Znieg [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •