[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I te kombinacje były jednak tylko przypuszczeniami; równie dobrze Luschke mógł zjawić się punktualnie o ósmej, to znaczy wtedy, kiedy w myśl rozkazu rozpoczynała się praca dywizjonu.Tak, Bulwa był całkowicie nieobliczalny.Adiutant dywizjonu, który szybko odzwyczaił się od tego, by pojawianie się i znikanie swego majora obliczać na podstawie jakiegoś rachunku prawdopodobieństwa, stawił się jak zwykle o ósmej w kancelarii dywizjonu.Luschkego oczywiście nie było.Adiutanta nie zdziwiło to zbytnio; gdyby się spóźnił bodaj o trzy minuty, Luschke byłby niezawodnie na miejscu i czekałby na niego z sarkastycznym uśmiechem.Podczas pełnego niepokoju czekania na pojawienie się dowódcy adiutant porządkował nagromadzone rozkazy, raporty i wy­kazy.Nie było wśród nich nic nadzwyczajnego.Adiutant nie spodziewał się też niczego innego.Każdy człowiek jako tako nor­malny musiał uczciwie dążyć do tego, by nie ściągać na siebie uwagi majora.A.ponieważ nie było jeszcze pisemnego meldunku o tym, co się wczoraj wieczorem rozegrało w trzeciej baterii, po­stanowił, zgodnie z wypróbowaną metodą, udawać, że nie wie o niczym, chyba że go Luschke wyraźnie zapyta, co wcale nie było wykluczone.O godzinie ósmej piętnaście wszedł do kancelarii dywizjonu kapitan Derna.Wyglądał na przepracowanego.Powitał adiutan­ta wiotkim uściskiem ręki.Potem zaczął opowiadać, wyciągnąwszy ze swej teki stos raportów.- Co, pańskim zdaniem, powie na to dowódca dywizjonu? Niepokój adiutanta wzrósł jeszcze o parę stopni.Wzruszył ra­mionami.- Czy jestem jasnowidzem?Potem zaczęli czekać w milczeniu na zjawienie się majora.Adiutant załatwiał nerwowo swą bieżącą robotę, kapitan Derna stał przy oknie, skąd mógł dokładnie obserwować wejście do koszar.Wypatrywał Luschkego.Nagle drzwi pokoju dowódcy otworzyły się od wewnątrz.Major Luschke wpakował swój bulwiasty nos do pokoju adiutanta.Przyszedł więc, jak się to często zdarzało, jakąś drogą okrężną.- W umywalni drugiej baterii - powiedział - pękła szyba, i to trzy dni temu.Pierwsza brama działowni piątej baterii ma solidne zadrapania i jakieś wgniecenie.Zamki w schronach amu­nicyjnych nie są naoliwione.W izbie chorych zapomniano przy wejściu wyłączyć światło.Zanotował pan? Raporty odpowiedzial­nych za to złożyć mi na biurku o godzinie dwunastej.Zrozu­miano?- Tak jest, panie majorze.Pisemne meldunki do godziny dwunastej.Luschke kiwnął głową.Był niski, krępy, ruchy miał spokojne, opanowane.Głos jego brzmiał łagodnie, co działało przerażająco.Małe, ostre, zimne oczy lśniły chytrze.- Co pana do mnie spro­wadza, kapitanie Derna? Czyżbym pana zamówił? Nie, nie przy­pominam sobie.- Bardzo niemiła sprawa, panie majorze.- Niemiła? Dla kogo? Poza tym wszystko, co się określa jako niemiłe, ma coś wspólnego z jakimś świństwem.A w moim dy­wizjonie, panie kapitanie Derna, świństwa nie istnieją.Derna, który w obecności majora czuł się jeszcze o wiele mniej pewnie niż zwykle, uznał, że najlepiej będzie nie rozwodzić się długo i szeroko, lecz pozwolić mówić samym faktom.Przedłożył więc dowódcy dywizjonu plik raportów.Luschke przeczytał je powoli, na razie całkowicie bez komentarzy.Stał jak przygwożdżony obok biurka swego adiutanta.Jego bulwiasta twarz pochylona nad raportami miała odcień czerwonawy; nie pozostawało to w żadnym związku ze stanem jego nerwów, było spowodowane promieniami słonecznymi, którym, mimo olbrzymiej czapki, należącej do stałych rekwizytów majo­ra, udało się dotrzeć do pewnych części jego twarzy.Major czytał raport za raportem i nawet powieka mu nie drgnęła.Adiutant patrzył na niego z niewolniczym oddaniem jak na boga, kapitan Derna gorączkowo wypatrywał jakiegoś drgnienia na jego nieruchomej twarzy.Na próżno.W pokoju panowała głucha cisza.Tylko od czasu do czasu szeleściły przy przewracaniu kartki papieru.W pewnej chwili major powiedział łagodnie: - Idioci!Małymi, chłodnymi oczami patrzył długo na kapitana Dernę.Kapitan, czerwony jak rak, mimo swej postawy na baczność wyglądał pokracznie i nieszczęśliwie.Major Luschke rzucił raporty na biurko swego adiutanta.- Takie rzeczy - powiedział uderzając dłonią w akta - nie zda­rzają się.Rozumie pan, panie kapitanie Derna? To się nie zda­rza, zwłaszcza w dywizjonie, którego ja jestem dowódcą.- Tak, panie majorze - jąkał się Derna - ja również po­dzielam całkowicie zdanie pana majora, ale.- Gdzie tu miejsce na "ale", panie kapitanie, jeżeli obaj je­steśmy tego samego zdania!- Podoficerowie, panie majorze, zwłaszcza starszy ogniomistrz Schulz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •